Kły i ich reinkarnacja na Łysicy. Debiutancki album bez|kresu

Na wstępie przyznaję się bez bicia – jestem ignorantem. O Świętokrzyskiem wiem w zasadzie tyle, że Korona w ostatnich dniach sprzedała Mariusza Fornalczyka do Widzewa, Industria to hegemon szczypiorniaka (pozdrawiam Planetę Sportu), a Liroy to ojciec chrzestny polskiego hip-hopu. Nigdy też nie zapuściłem się w te tereny, choćby przejazdem. I nawet pomimo tego, słuchając Kłów, zawsze czułem się jak ich co najmniej częsty bywalec, regularnie wspinający się na Skałę Agaty. Może to tylko moje dziwaczne wyobrażenie, ale ich muzyka kreowała atmosferę długiej, samotnej, zimowej wędrówki po Górach Świętokrzyskich – starym, porośniętym borem, cichym paśmie ze skalnymi wierzchołkami, gdzie szwendamy się tylko ja, moje myśli, Kły i ich Szczerzenie.

Kły

Niestety o zespole wiadomo mi jeszcze mniej niż o okolicach, z których pochodzą, ale tym razem przynajmniej mam usprawiedliwienie: bynajmniej nie wynika to z mojej ignorancji, a z tego, że jego członkowie naprawdę nadzwyczaj mocno cenili sobie prywatność. Jedyne co publicznie wiadomo na ich temat, to że Kły współtworzyli trzej anonimowi bracia, którzy 2017 pojawili się znikąd, publikując w Pagan Records demówkę Taran-Gai (gdzie co ciekawe widniała informacja, że pierwsze nagrania rozpoczęli ponad 20 lat wcześniej, w 1997), po czym w ekspresowym tempie, bo w ciągu zaledwie czterech lat wydali następne cztery świetne albumy.

W większości grali atmosferycznie, chłodno i transowo. Może nie surowo, ale dziko. Niby był to black metal, ale ten w jego najlepszej odsłonie; black metal odważny, niestandardowy i eksplorujący. Flirtujący z innymi gatunkami, lubiący się z ambientem czy zimnofalowym post-punkiem. Niezafiksowany na punkcie okultyzmu, a romantyzujący zamglony las. Zafascynowany szelestem liści i szumem drzew. Z wokalistą eksperymentującym z formami; bardzo okazjonalnie podśpiewującym, częściej warczącym czy lamentująco-krzyczącym, ale przede wszystkim głównie deklamującym, opowiadającym. Poetycki, niebanalny, metaforyczny i najzwyczajniej w świecie intrygujący. Wychodziło im to naprawdę zgrabnie, unikając zbędnej grafomanii i pretensjonalności.

W trakcie wydawniczego maratonu w 2021 roku światło dzienne ujrzał albumowy dyptyk Chen i Cienie, a niedługo później ogłosili, że ich „autoterapia dobiegła końca”, a oni sami „skończyli opowiadać swoją opowieść i jako wolny zespół wybrali milczenie”. I ku mojemu żalowi danego słowa dotrzymali.

bez|kres

Wtem, w marcu bieżącego roku na kanale Pagan Records pojawił się enigmatyczny bez|kres (tak, zapisywany z tą dziwną, pionową kreską). Nie mam pojęcia, jaki jest odsetek buddystów w województwie świętokrzyskim, ale czuję, że powinien się zwiększyć, bo Kły reinkarnowały się w całkiem nowy zespół, który oficyna określiła jako semantic post-punk i trzeba przyznać, że to bardzo celne określenie.

Już pierwszy singiel, dogłos kupił mnie bez reszty – świetne, coldwave’owe, à la Siekierowe granie z uwielbianym przeze mnie wokalem. Wielokrotnie doń wracałem, za każdym razem zachwycając się refrenem. Zarówno jego brzmieniem, jak i liryką; równocześnie minimalistyczną i pełną semantycznych mini-gierek słownych. Chociaż ten blisko trzydziestosekundowy pisk, mający, jak mniemam, pełnić funkcję outro zdecydowanie mogli (powinni) oszczędzić i sobie, i słuchaczom, tym bardziej że znajduje się w połowie tracklisty i bardzo kłuje w uszy przy odsłuchu całości od deski do deski.

A skoro już o trackliście mowa, bez|kres składa się z sześciu kompozycji, z czego tytuł każdej jest wypadkową dodania prefiksu do słowa „głos”. Każdy z utworów to też tak właściwie inny gatunek, niekiedy jest bardziej gotycko, kiedy indziej post-punkowo czy dark wave’owo, a momentami do głosu dochodzą nawet folkowe naleciałości. Wachlarz inspiracji rozpina się od Opeth, przez The Cure, Bauhaus, Molchat Doma i Furię na Wędrowcach~Tułaczach~Zbiegach kończąc. Najwięcej podobieństw dostrzegam tu do W~T~Z, które słynie z zabaw słowem na podobnej zasadzie, co tutaj bez|kresowicze. Teksty to zresztą, w moim mniemaniu, chyba największa zaleta tej płyty. Krótkie, zwięzłe, minimalistyczne i metaforyczne – bez zbędnych słów. Tylko sens. Albo jego zupełny brak. Nie wiadomo.

Na kurhanie Kłów zdaje się wyrastać kolejny reprezentant dynamicznie rozwijającej się w ostatnich latach sceny kapel, które odcięły black metalową pępowinę i grają na tyle dziwnie, że ciężko je jakkolwiek sklasyfikować i zaszufladkować. Bardzo lubię takie twory, przy których trzeba samemu szukać i kombinować. A bez|kres zdecydowanie taki jest – niejednoznaczny, niewykalkulowany, wyłamujący się z norm gatunkowych. Dający pole do własnej interpretacji i z otwartym zakończeniem. Takim, które sami musimy sobie dopowiedzieć.

Po więcej tekstów ze świata muzyki zapraszamy na meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/