Pouya w Proximie – Relacja

Kevin Pouya od samego początku był niesamowicie intrygującym artystą. Swoją karierę rozpoczął w stosunkowo młodym wieku, bo zaledwie 18 lat. Jego pierwszym mixtapem było po prostu Fuck It, które zostało wydane w 2012 roku. Skok popularności zapewnił mu jednak kawałek Get Buck, który na serwisie Youtube pojawił się rok później. Utwór na chwilę obecną może poszczycić się 11 milionami wyświetleń. Kevin początkowo głównie był nastawiony na podziemie, jednak współpraca z takimi artystami jak $ucideBoy$, bądź Ghostemane zapewniły mu niesamowity skok popularności. W 2016 roku światło dzienne ujrzał jego pierwszy album studyjny, a konkretnie Underground Underdog, wydany pod szyldem Buffet Boys, czyli labelu, który tworzy razem z Fat Nickiem. Od tego momentu popularność artysty zaczęła rosnąć w siłę, a Pouya na chwilę obecną może się pochwalić 3 niesamowitymi albumami, które spotkały się z bardzo dobrymi recenzjami krytyków. Muzyk już raz odwiedził nasz kraj, gdzie spotkał naprawdę liczne grono fanów.

Cisza przed burzą

Bez ogródek można było stwierdzić, że następny występ artysty w naszym kraju był zaledwie kwestią czasu. No i 23.08.2019 w warszawskiej Proximie Pouya postanowił nam przedstawić materiał ze swojego najnowszego wydawnictwa, a konkretnie The South Got Something to Say.

Pod samym klubem pojawiliśmy się około godziny 18:00, myśleliśmy, że zjawimy się tam jako jedni z pierwszych. Nasze przewidywania okazały się być jednak nieprawdziwe, ponieważ całkiem liczna grupa już czekała na schodach, które prowadziły do drzwi klubu. Nastroje oczekujących były bardzo pozytywne, można było zauważyć, że wcześniej nieznajomi sobie ludzie nawiązywali konwersacje na tematy różnorakie. Dało się usłyszeć mnóstwo śmiechów oraz wymiany poglądów na temat muzyki, której słuchali. Ze względu na lekkie opóźnienie, drzwi do klubu zostały otwarte o godzinie 19:25. Wtedy rozpoczął się szturm na barierki znajdujące się przy scenie, ponieważ każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce. Nie zamierzam ukrywać, że zrobił się delikatny szczękościsk, no ale nie oczekiwałem w zasadzie niczego innego. Artyści stwierdzili, że koncerty zaczną się 20 minut później, niż zostało podane w rozpisce, ponieważ bardzo im zależało, aby wszyscy bezproblemowo dostali się do klubu. Muszę przyznać, że był to naprawdę miły gest ze strony muzyków.

GB Savant

Fot. Gabriela Macniak

Pierwszym supportem był w zasadzie nieznany mi człowiek pod ksywą GB Savant. Gdy pojawił się na scenie z krzesłem, na którym postawił butelkę whisky, a następnie zawiesił flagę USA w zasadzie nie wiedziałem czego mam się spodziewać. Muszę przyznać, że w sumie nie spodziewałem się niczego specjalnego. Artysta operował stosunkowo niedługim czasem, bo zaledwie 15 minutami. Jednak wykorzystał je tak dobrze jak tylko mógł. Nie napiszę nic o jego twórczości, ponieważ nie jestem z nią dobrze zaznajomiony. Jednak jego energia sceniczna sprawiła, że publiczność zaczęła się całkiem nieźle bawić. Występ artysty z całą pewnością wyszedł na plus. Warto również podkreślić, że Savant podczas swojego setu, zrobił mały konkurs. W trakcie jednej z piosenek rzucił w publiczność naklejkami i jeżeli ktoś złapał jedną z symbolem Bitcoina miał otrzymać jakąś nagrodę. Drugą formą konkursu, było wykonanie jak najlepszej relacji na Instagramie z oznaczeniem artysty. Naprawdę dobry sposób na integrację z publicznością. Wszystkim zwycięzcom gratulujemy!

Ramirez

Fot. Gabriela Macniak

Ostatnim supportem przed headlinerem okazał się Ramirez. Tutaj właśnie rozpoczyna się mój problem z tym gigiem, ponieważ nie wiem co sądzić o tym występie. Muszę przyznać, że tutaj dość mocno ukaże się moje subiektywne zdanie, ponieważ ani Ramireza jakoś szczególnie nie kojarzę, ani za nim szczególnie nie przepadam. Mogę jednak stwierdzić, że jego kontakt z publicznością jest niesamowity. Widać, że artysta posiada ogromny bagaż doświadczeń scenicznych, ponieważ porwał tłum do szaleństwa. Nie zabrakło oczywiście ostatnio popularnych na koncertach rapowych Mosh Pitów oraz stagedivingu. Skoro wszystko wyglądało tak ładnie, to dlaczego napisałem, że coś było nie tak? Dość sporym problemem była publiczność, która wydaje mi się, że wczuła się troszeczkę zbyt mocno. Opisuję sytuacje głównie z rzędów, które znajdowały się najbliżej sceny, możliwe, że dalej wyglądało to zupełnie inaczej. Podczas tego wieczoru doznałem tyle kontaktu fizycznego, że prawdopodobnie starczy mi na najbliższy rok.

Fot. Gabriela Macniak

Zdaję sobie sprawę, że pewnie pojawią się osoby, które powiedzą, że przecież byłem na koncercie, więc czego się niby spodziewałem? Odpowiem na to tak: jestem w stanie zrozumiem, że to jest koncert i tak dalej. No ale przepraszam bardzo, nie jestem jeszcze na tyle stary by tracić tak wiele włosów podczas jednego występu. Stanowczo za dużo razy czyjaś ręka wylądowała na mojej głowie, bądź Gabriela (nasza fotograf) prawie pożegnała się ze swoim aparatem. Przepychanki też były na porządku dziennym, no ale to akurat w miarę normalne, ponieważ każdy chce ujrzeć swojego ulubionego artystę. Jeżeli chodzi o warstwę muzyczną koncertu, to nie mogę nic zarzucić. Tak jak już wspominałem fanem Ramireza się nie nazwę, jednak jestem w stanie zrozumieć osoby, które słuchają jego muzyki. Sam artysta był chodzącym wulkanem energii co cały czas udowadniał na scenie. Ogromny szacunek i gratuluję bardzo udanego występu.

Pouya pozamiatał

Fot. Gabriela Macniak

Na występ headlinera w zasadzie nie musieliśmy długo czekać. Można w sumie powiedzieć, że Kevin dołączył do Ramireza na scenie. Zostaliśmy przywitani dość ikonicznym kawałkiem, który można uznać za jeden z najbardziej rozpoznawalnych, a konkretnie Sucidial Thoughts in the Back of The Cadillac. Co tu dużo mówić, Pouya to genialny artysta, który doskonale operuje swoją publicznością. Ta, która zgromadziła się w Warszawie z całą pewnością się o tym przekonała. Raper zapewnił nam bardzo dobrze wyważoną setlistę w której każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Nie zabrakło typowych melancholijnych brzmień takich jak: Im Alive, bądź też Five Six. Muzyk nie zawiódł również tych, którzy przybyli do Proximy wyładować wszystkie swoje negatywne emocje, poprzez mosh do 1000 Rounds lub Cyanide. Nie będę owijał w bawełnę. To był jeden z lepszych koncertów na jakich byłem. Kevin praktycznie po każdym swoim utworze mówił nam jak bardzo docenia nasze wsparcie oraz to, że jesteśmy wspaniałą publicznością. Widać, że artysta czuje to co robi i doskonale odnajduje w tym wszystkim sens. To było kompletne widowisko oraz bardzo intymny przekaz uczuć, które Kevin zawarł w swoich utworach.

Fot. Gabriela Macniak

Mogę spokojnie stwierdzić, że Pouya po raz kolejny nie zawiódł. Zostałem uraczony bardzo dobrze podaną muzyczną ucztą, którą będę pamiętał przez bardzo długi czas. Muzyk nie ograniczył się tylko do swojego najnowszego wydawnictwa, a zabrał nas w podróż przez całą swoją twórczość. Dało się zauważyć również, że publiczność z całą pewnością należała do grona fanów Pouyi, ponieważ recytowali teksty niemalże każdego utworu artysty. Zaskakującym wydarzeniem, które aż samoistnie wzbudzało uśmiech był stagediving chłopaka ze złamaną nogą, który dał Kevinowi kule o których się poruszał. Muzyk z uśmiechem na ustach uniósł je do góry, a następnie oddał pierwotnemu właścicielowi.

Podsumowanie

Jak oceniam ten gig? Niesamowicie pozytywnie. Organizacyjnie nie było absolutnie nic do zarzucenia. Ochrona spełniała swoje zadania całkiem nieźle jak na warunki takiego klubu jak Proxima. Nagłośnienie zostało sensownie ustawione, a artyści dali nam taki występ, który z całą pewnością jest wart wspominania. Nie ma co ukrywać, Pouya i Ramirez to już wyjadacze sceniczni, więc gdy ta dwójka pojawi się gdzieś razem, to na spokojnie zapewni nam show, który zapamiętamy na długi czas. Jeżeli chłopaki znowu pojawią się w Polsce, to z czystym sercem polecam się wybrać. Na pewno nie będziecie żałować.