Letniaki. Co upał robi z muzyką? [FELIETON]

Słoneczko świeci, komary gryzą, tlą się jednorazowe grille i dzikie ogniska, lody kosztują 9 zł za gałkę, a beton w centrum Poznania grzeje jak płyta indukcyjna. Sezon na festiwale i wydarzenia w plenerze, a dla prawdziwych koneserów – wiejskie festyny i Dni Dobiegniewa. Nadeszło lato, a z nim playlisty przepełnione Letniaczkami 2025 i czas wielkich poszukiwań kwiatu paproci, jakim jest song of the summer.

W zeszłym roku sprawa rozwiązała się sama. Sabrina Carpenter zagrała Espresso na Coachelli i skutecznie zainfekowała rotacje stacji radiowych na najbliższe miesiące, a tym – słuchawki milionów typowych słuchaczy. Dla bardziej szalonych i zakochanych w lekkostrawnej transgresji Charli XCX stworzyła brat summer, które okazało się niezrównanym fenomenem światowej popkultury. A dla tych pomiędzy i tych poza podziałem – Chappell Roan się kłania. Pop odrodził się w niezłym stylu i dogonił czasy, ale teraz skończył roczek i z tego rozpędu zawrócił do raczkowania. Gwiazdy ostatniego roku, mimo powszechnego uwielbienia, zaczynają blednąć w obliczu kontrowersji i zwykłego zmęczenia materiału, a na horyzoncie nie widać nowych.

Co prawda komentarze na TikToku i wpływowi panowie usadowieni w branży mają swoje typy, ale ich blask – choć faktycznie całkiem jasny – bardziej razi niż pobudza. Mimo niezaprzeczalnego potencjału, jedne cierpią na nieudolnie reżyserowaną oryginalność, drugie na autentyczną nijakość, jeszcze inne na brak aprobaty internetowych wyroczni publikujących lotne recenzje. Cóż, narodziny gwiazd nie zdarzają się codziennie, a nikt ich nie przeforsuje, choć wielu próbowało. Apeluję, żeby w tym roku dać dziewczynom odpocząć i odpuścić już sobie polowania na nowe wielkie pop girlies. Ale ja nie o tym.

Letnie piosenki i piosenki lata

Urzeka mnie ta cykliczna letnia fascynacja – piosenki lata, letniaki, nostalgia za latami lat poprzednich. Nie zrozumcie mnie źle, też jej ulegam. Kiedy temperatura po raz pierwszy w roku przekracza dwadzieścia stopni, nawyk nakazuje mi posłuchać BROCKHAMPTON z czasów świetności i polskiego rapu z roku, w którym pisałam maturę. Kiedy natomiast od przesilenia letniego dzieli nas zaledwie kilka dni, Idę na plażę i The Spins włączają się same. To i nostalgiczne wracanie do Californication, Lany Del Ray czy Szprycera sprawia, że czerwiec zawsze brzmi dla mnie tak, jak gdyby Venice Beach przeniosło się do Międzyzdrojów.

Z tak zwanymi letniakami jest tak, że stanowią osobną klasę w popularnej muzyce. Mało poważne, beztroskie i chwytliwe, najczęściej na słodkim pograniczu popu i rapu, traktujące z grubsza o chlebku z grilla i piasku w sandałach. Taki odpowiednik doładowania zdrową dawką lemoniadki o zachodzie słońca. W skrócie, odpowiadając na tytułowe pytanie: upał muzykę spłyca. I wiecie co? Super. Ile można tej głębi. Wiem, że żaden szanujący się muzyczny snob-masochista się ze mną nie zgodzi, ba, jeszcze pewnie poleci mi swoje kompilacje najciemniejszych wytworów post-metalu prosto z piekła, przekonując, że idealnie mu pasują do pogody. Tymczasem każdy szanujący się normalny człowiek przyklaśnie, kiedy nad Wartą usłyszy Kizo – Disney.

A te całe piosenki lata? A, nie wiem. Osobiście: daruję sobie poszukiwania utworu, który ma zdefiniować tę porę roku. Zawodowo: spróbuję doszukać się takiego, który podsumowuje rynek muzyczny lata. Szczerze: i tak dla każdego słuchacza (i każdej listy przebojów) taka piosenka znajdzie się sama. Zobaczymy we wrześniu. Teraz – nic na siłę, wakacje są.

Niezalowcom należy się letniaczek

Wszyscy wychodzą na powietrze, to oni też muszą. Gwardia obstawiająca zadymione koncerty odkleja się od lepkich klubowych podłóg i idzie dotknąć trawy. Podziemie dotlenia się, pokazuje twarz i aż nabiera piegów. Przyznaję, że nie przywykłam. Nikt tu raczej nie pcha się, by zaistnieć w powszechnej, rapletniakowej świadomości. Mamy za to shoegaze’owo-indie-emo-popowe tutti frutti w wersji słonecznej. Piosenki do potupania, idealne do transferu piwnicy muzycznej na sceny plenerowe. Latem ich gitary brzmią jakoś świeżej, a teksty, choć nadal emocjonalne i osobiste, wybrzmiewają weselej niż dotychczas. Mam kilku ulubieńców, których mianuję dostawcami ścieżki dźwiękowej tego lata. Podróże pociągami, samotne spacery, domorosłe festyny alternatywne i małe sceny na wielkich festiwalach nie zapełnią się same.

Werdykt?

Ostatecznie stwierdzam – plebiscyty na piosenki lata możemy już sobie odpuścić. A letniaki? Letniaki to letniaki, zostawmy je w spokoju. Są jakie są, i za to je kocham. Nie potrzebują zasad i kontroli jakości, nie muszą być ambitne, niszowe, ani nawet specjalnie ciekawe. Mają być przyjemne i dobrze komponować się z radlerem. Wiem, wiem, jeszcze przeproszę się z kolegami post-metalowcami i sprawdzę te ich kompilacje, a oprócz nich będą mi towarzyszyć wszelkie nowości, Born To Die i Have A Nice Life. Takie też jest lato. Jednak póki upały mnie jeszcze nie zmęczyły, to Summertime Sadness odkładam na później. Teraz ładuję głośnik, wcinam porcję gelato za dyszkę i na nowo odkrywam dyskografię pana Łajciora. Szanownym czytelnikom polecam do samo.

Po więcej tekstów ze świata muzyki zapraszamy na stronę Magazynu Muzycznego