King Gizzard & The Lizard Wizard — PetroDragonic Apocalypse or Dawn of Eternal Night: Annihilation of Planet Earth and the Beginning of Mercilent Damnation [Recenzja]

King Gizzard & The Lizard Wizard w czerwcu rozpoczął swój coroczny rajd albumowy. Rok temu uraczyli nas aż pięcioma różnorodnymi krążkami. Ile czeka nas w tym roku? Można tylko spekulować. Niemniej, najnowsza produkcja w końcu przenosi nas do ciężkich klimatów z albumu Infest The Rats’ Nest (2019).

King Gizzard & The Lizard Wizard i ich monstrualne brzmienia

Zespół z Melbourne założony w 2010 roku może się już pochwalić 24 płytami, które wydawał w nieprawdopodobnym tempie. Przez tyle lat, zahaczali o przeróżne gatunki muzyczne. Siedem lat temu miałem okazję usłyszeć bardzo intrygujące dźwięki z Polygondwanaland (2017), przepełnionego progresją i psychodelą. Jednak po jakimś czasie, choć lubiłem do niego wracać, nie wsłuchiwałem się w inne wydania. Aż do debiutu w świecie thrash metalu za sprawą opływającego w agresję Infest The Rats’ Nest (2019). Album zebrał, zasłużenie, bardzo pozytywne opinie w świecie fanów oraz krytyków. Wszystko, za swoje nowoczesne podejście do jednego z bardziej wymagającego podgatunku ciężkiego grania. Jeśli nie wierzycie i jakimś cudem ominął was ten krążek, odtwórzcie sobie z tej płyty chociaż Self-Immolate.

Od tamtej pory, moje zainteresowanie tylko malało z uwagi na grane przez nich gatunki. Nie mogę jednak odmówić im pomysłowości czy nawet zaawansowania. Dzięki temu jednak, skupiłem swoją uwagę na ich dorobku sprzed 2017 roku. Bez dwóch zdań okazało się to przydatne przy słuchaniu PetroDragonic. Tytuł pozwolę sobie nieco skrócić, bo jest ogromny — tak jak brzmienie na najnowszym wydawnictwie.

Nowy-stary thrash metal

Fundamenty thrash metalu są ogólnie proste. Jednak gdy chce się poprzez dany album coś przekazać, trzeba się najpierw dobrze zaprezentować. Doskonałym przykładem na to, są utwory z lat 80. czy 90., które są po prostu ponadczasowe. A jeśli nie poświęci się im należytej uwagi, można mocno się od takich dźwięków odbić. Właśnie dokładnie taki jest PetroDragonic. King Gizzard & The Lizard Wizzard wykazał się nie tylko zaawansowanym graniem, ale też pomysłowością oraz unikalnym brzmieniem z innych swoich płyt. Gdy usłyszałem pierwszy motyw w Motor Spirit już wtedy wsiąknąłem w jaszczurzego Mad Maxa. To muzyczna odyseja, która pięknie zaprasza do przesłuchania całego albumu, ale również go definiuje. Najbardziej jednak zachwyciły mnie nostalgiczne partie niczym z Polygondwanaland (2017), które dodały psychodelii do tego podgatunku metalu. Moim zdaniem, to wyśmienite połączenie. A do tego jeszcze szybkie zmiany metrum i wprawiające w zakłopotanie niejednego początkującego muzyka, rytmiczne frazowanie.

Sześć osób z Australii właśnie jednym utworem, namówili mnie do powrotu do gatunku zdominowanego przez między innymi Megadeth czy Metallice. A to dopiero początek. King Gizzard po cudownym eksperymentowaniu z gatunkiem serwuje duo wręcz staromodnych bangerów w postaci Supercell oraz Convarge, do których ciężko stać bez ruchu. Świdrujące riffy, niezapomniane solówki wręcz co chwilę zarażają swoją niepohamowaną energią. Co więcej, artyści z Melbourne dodają swojej melodyczności i kreatywności w bardzo odpowiedzialny sposób, nie zaburzając motywu przewodniego PetroDragonic. Słychać, że wykonawcy nie raz mieli do czynienia z tym gatunkiem i zaoferowali nam zapierającą dech w piersiach podróż do oko tornada.

Magia i szczypta chochla garażowego grania

Jak to po burzy bywa, nastaje bezchmurne niebo. Tak jest i tym razem, ponieważ przez ponowną nawałnicą ciężkich brzmień, Witchcraft wręcz bezszelestnie wpływa do naszych uszu po Convarge. Melodia jest nie do podrobienia i już przy pierwszych dźwiękach wiadomo, że mamy do czynienia z King Gizzard. Jest to kolejna pozycja czerpiąca garściami z Polygondwanaland (2017), Murder of the Universe (2017) czy też zeszłorocznego, mojego ulubieńca, Omnium Gatherum (2022). Wykorzystuje nieregularne rytmy, blastowe bity, magiczne riffy, solówki oraz gardłowe wokale. Wszystko po to, by wykrzywić nieco obraz thrash metalu i stworzyć coś świeżego, oryginalnego, jednocześnie oddając szacunek gatunkowi.

Jeszcze jedno wyśmienite przejście do kolejnego utworu następuje od razu. Skandowane Gila Monster na pewno nieraz pojawi się na żywo. Szósta pozycja uświadomiła mi, jaką przednią zabawę musiał mieć sekstet z Australii przy tworzeniu tego krążka. Potwierdza to łudząco podobny wokal w zwrotce po drugiej minucie, bardzo przypominający parodię przyspieszonego Dave Mustaine’a. Po usłyszeniu Dragon, można zauważyć pewien schemat — bardziej eksperymentalny utwór, a po nim miażdżące duo z wieloma odnośnikami do wielkich zespołów. W tym przypadku, w trzeciej minucie, klimat Tool’a jest niepowtarzalny i uratował tę dwójkę kawałków. Młócenie garażowego metalu czy grunge’u przez czternaście minut, mogłoby być dość męczące na tak różnorodnej płycie.

Pora na zakończenie w postaci monumentalnego Flamethrower, który chyba każdego zachwyci skondensowaną energią całego album i wybuchnie niegasnącym ogniem. Po rytmicznym zakończeniu Dragon, King Gizzard & the Lizard Wizard eksploduje niepowstrzymanym riffem i wprawia mnie w zadumę. Dlaczego ten zespół nie tworzy więcej takich płyt jak ta? Ale kto wie, może jeszcze to nastąpi. Cała ta połączona energia, wyrażona jest w agresji Convarge, Supercell, Gila Monster, Dragon oraz kreatywności i magii Motor Spirit i Witchcraft. Jeśli nie masz czasu poświęcić 50 minut na cały album, to przesłuchaj wersji skróconej, którą twórcy zaoferowali w ostatnim utworze. FLAME!…THROWER!

Potężna heloderma arizońska tak jak ten album

Co tu pisać, otrzymaliśmy niezwykle ciekawy album (jak nie najciekawszy od lat) spod instrumentów zespołu, który niezbyt często gra thrash metal i jego pochodne. Tym krążkiem udowodnili, że duch metalu tkwi w nich od lat. Można było to usłyszeć od Infest the Rats’ Nest (2019) i przy niektórych pozycjach z Omnium Gatherum (warto między innymi przesłuchać kawałka Gaia). Jest to pewien przełom w tym gatunku. Mam nadzieję, że przyszłe wydawnictwa innych autorów zwrócą uwagę na ścieżkę, którą wytyczyło King Gizzard & The Lizard Wizard.

Cała płyta jest przepełniona zjawiskowymi solówkami i ciężkimi riffami, które jeszcze bardziej uwydatnią problemy zawarte w tekstach utworów i nadają im złowrogi wydźwięk. Aż trudno też nie wspomnieć o perkusiście Michealu Cavanaghnie, który przerósł samego siebie, przebijając wcześniej wspomniane albumy i zapewniając niezapomniany pokaz umiejętności, wraz z Cookiem Craiga’em na basie. A Ambrose Kenny-Smith, Joey Walker i Stu Mackenzi (odpowiedzialny również za produkcje) swoimi gitarami pozwolili trwać w tej doskonałej muzycznie apokalipsie. Liryzm wynoszony ponad skalę przez instrumenty, przedstawia katastrofalne obrazy. Jednak to wszystko ma sens, który każdy na swój sposób powinien zrozumieć. Mamy tu do czynienia z sześcioma arcydziełami i jednym zwykłym bangerem, który i tak zrobi swoje na koncertach. Nic, tylko słuchać i dać się podporządkować tym brzmieniom, w jaszczurzym Mad Maxie. GILA! MONSTER!

Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj! > meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/

Dominik Pardyak