GZA w Progresji – Czy Old School umarł?

Jeżeli ktoś mnie pyta o oldschoolowe składy hiphopowe, to niemalże natychmiastowo na moje usta rzuca się Wu-Tang Clan. Do tej pory pamiętam, jak chrzestny katował mnie albumem 36 Chambers, z którym dorastałem do niemalże 16 roku życia.  Po prześledzeniu działalności tej ekipy odkryłem, że jeden z założycieli, a konkretnie GZA prowadzi działalność solową. Po pierwszym przesłuchaniu Liquid Swords byłem w absolutnie innym świecie, po prostu oniemiałem. Twórczość Geniusa rzadziej bądź częściej towarzyszyła w moim życiu, ponieważ po pewnym czasie zacząłem mieć relację „love-hate” z kulturą hip-hopową.  Jednak mimo zmian w moim guście muzycznym z mojego mózgu dalej nie mogło wyjść: „In the front, in the back killer-bees on attack”. Wu-Tang dzisiaj budzi moją niesamowitą nostalgię oraz wzbudza ogromny szacunek, za spuściznę jaką zostawili kulturze hip-hop. Gdy usłyszałem, że GZA zagra w Polsce materiał ze swojej flagowej ww. wspomnianej płyty Liquid Swords, po prostu zaniemówiłem. Uwierzcie mi, naprawdę nie lubię pisać krytycznie na temat koncertów, niestety dzisiaj będzie musiało się to zmienić.

Zapowiadało się dobrze

Pierwsze wrażenia jak najbardziej na plus, klimacik był nie do opisania, a na scenie za konsoletą czekał już na nas DJ 600V, którego ksywa raczej jest doskonale znana w polskim środowisku oldschoolowym. Uraczył nas niesamowitym setem, który łączył zarówno twórczość jego, innych przedstawicieli starej szkoły, a na dokładkę poleciało kilka nowszych tracków. Po około 30 minutach grania, decki przejął Dj. Wber, jednak jego występ był na tyle krótki, że średnio mogę cokolwiek o nim powiedzieć.

Supporty lepsze niż Headliner?

Pierwszym na placu boju był Al Tejeda ze składu Shadez of Brooklyn, jeżeli kogoś obrażę stwierdzeniem, że kompletnie nie kojarzę kim on był, to bardzo przepraszam. Jednak jedną rzecz muszę mu przyznać, udało mu się pobudzić publikę do zabawy, co było już naprawdę niezłym osiągnięciem. Po pewnym czasie za mikrofonem pojawił się Fokis, który na samym początku fotografował występ Al Tejedy. Gdy Fokis przejął mikrofon, Tejeda przejął aparat, co w sumie było całkiem urocze. Energię chłopaków można było poczuć niemalże od razu, widać, że kochają to co robią i czerpią z tego mnóstwo satysfakcji, ode mnie duży props.

Po około 20 minutach stery przejął Ras Kass. Jemu również nie mogę odmówić energii, jak i również miłości do hip-hopu. Wielokrotnie nawiązywał kontakt z publicznością co wychodziło mu naprawdę dobrze. Wtedy w mojej głowie narodziła mi się myśl, że ten koncert będzie świetny, skoro supporty wykazują bardzo dobry poziom. Ostatnim pełnoprawnym supportem był Chi Ali niestety nawinął tylko i wyłącznie jeden kawałek przez delikatne opóźnienie całej imprezy. Szkoda, bo z tej niewielkiej próbki umiejętności można było wyczuć spory potencjał.

Czy to był jakiś żart?

Ostatni support zszedł z desek scenicznych. Publiczność już nie mogła się doczekać głównej gwiazdy wieczoru. Tłum naprzemiennie skandował GZA i WU TANG. Nagle na scenie pojawił się dobrze nam znany Dj Symphony. Niestety zrodziło to dość dużo problemów. Można było zauważyć, że doszło do delikatnej różnicy zdań między 600V, a Symphony. Dało się zobaczyć, że DJ Wu Tang Clanu bardzo mocno uparł się na tym, aby podłączyć do konsoli swój własny laptop, co raczej nie było planowane. Gdy decyzja została podjęta wszystko zaczęło się walić, ponieważ jakość nagłośnienia dość mocno spadła co dało się później odczuć na samym występie Geniusa. Jednak o tym opowiem jeszcze później, ponieważ jak się okazało przed nami miał wystąpić jeszcze jeden artysta wspierający…

Na scenie pojawiła się ekipa o nazwie Water Team, jeżeli nic wam to nie mówi, to nie martwcie się, mi również nic nie przychodziło na myśl. Zaczęli grać chyba najbardziej generyczny nowo szkolny rap. Zaangażowanie publiki spadło niemalże do zera, każdy jedynie spoglądał na pozostałych z pytaniem: „Co to w ogóle jest?”. Pragnę podkreślić, że cały event dość mocno opierał się na klimatach lat 90-tych, a tu nagle dostajemy taki mocny strzał nowego brzmienia. Według mnie, jak i również wielu innych ten występ był całkowicie niepotrzebny.

GZA ON DA STAGE!

Przejdźmy jednak do najważniejszego punktu, tak zwanego creme de la creme. W miarę punktualnie scenę przejęła dobrze nam znana legenda. Genius stał z nami niemalże twarzą w twarz. Samo wejście artysty zostało nagrodzone gromkimi brawami oraz okrzykami: „GZA, GZA”.  Po krótkim przywitaniu rozpoczął on materiał ze swojej najbardziej rozpoznawalnej płyty, wokół której odbyła się sama trasa. Każdy z nas mógł usłyszeć te niesamowicie klimatyczne kawałki z Liquid Swords na żywo. Czy mogło pójść coś nie tak?

Po kilku kawałkach zauważyłem, że publika straciła jakąkolwiek radość z koncertu, jakby ogarnął ich przedziwny marazm. Pomyślałem sobie co tu w ogóle się dzieje, jednak odpowiedź na moje pytanie znalazłem na scenie. Genius po prostu stał w miejscu z mikrofonem, zaś drugą wolną dłoń trzymał w kieszeni. Pewnie pamiętacie jak wyglądają konkursy recytatorskie w podstawówce, gdzie staraliście się mówić swój wierszyk w taki sposób aby się nie pomylić. Tak samo było w tym przypadku. GZA nawijał kompletnie bez jakichkolwiek emocji. Można było poczuć, że nie czerpie żadnej przyjemności z tego co robi. Co najgorsze, nawet nie próbował w żaden sposób integrować się z publicznością, co wydawało mi się strasznie słabe. W pewnym momencie jednak zaczął podpisywać płyty, które podawali mu fani, to był całkiem przyjemny gest. Wydaje mi się jednak, że takie akcje powinny mieć jednak miejsce po koncercie. Przejdźmy jednak do konkretów. Genius dał nam +/- godzinny koncert, który głównie opierał się na utworach z płynnych ostrzy, co prawda nie zabrakło także szlagierów od Wu-Tang, co mnie w sumie nie dziwi.

Kto zawinił?

W głowie rodzi mi się jedno podstawowe pytanie. Zawiniła publika, czy headliner? Nie ukrywam, że obu stronom można wiele zarzucić. Ludzie po drugiej stronie sceny byli dość sztywni (przepraszam wszystkich, z całą pewnością jesteście super ludźmi!). Jednak nie ukrywam, że to chyba w rękach artysty jest sprawić, aby tłum szalał podczas koncertu. Wielu pewnie twierdzi, że GZA nie ma 20 lat, żeby skakać po scenie, jednak popatrzmy na taką personę jak Bruce Dickinson. Jest o wiele starszy, a nie znam bardziej energicznego artysty scenicznego.

Nie ma sensu owijać w bawełnę, gig po prostu nie należał do najlepszych i czuję dość mocny zawód. Naprawdę ciężko jest mi opisać z jaką radością jechałem na event 4 godziny. Szkoda, że takie emocje nie pozostały po wyjściu z Progresji. Nie pomagało w tym z całą pewnością nagłośnienie, które na koncercie Geniusa strasznie podupadło na jakości.

W mojej głowie zrodził się jeden wielki mętlik. Z jednej strony zobaczyłem jednego ze swoich idoli na żywo. Mogłem usłyszeć kawałki z jego sztandarowej płyty stojąc niemalże kilka metrów od niego. Zaś z drugiej ujrzałem człowieka znudzonego tym co robi, jak i również czekającego tylko i wyłącznie na odbębnienie wszystkiego aby móc powrócić do hotelu. Uczucie gdy nostalgia spotyka się z rzeczywistością jest niezwykle bolesne. Nie mniej jednak polecam wam choć raz zobaczyć GZA na żywo, przynajmniej będziecie mieli co wspominać.