Metallica — 72 Seasons [Recenzja]

Metallica po prawie siedmiu latach powraca ze swoim jedenastym albumem. Ogromna fala podekscytowania wśród fanów dosłownie eksplodowała po ogłoszeniu przez zespół nadchodzącej płyty. James, Kirk, Robert oraz Lars stanęli przed nie lada wyzwaniem. A mianowicie przed próbą stworzenia jednego z największych świadectw muzycznych.

Metallica walczy z własnymi demonami

Od najmłodszych lat jesteśmy kształtowani przez przeróżne osoby i czynniki. Ten czas dorastania chcieli opisać już prawie sześćdziesięcioletni muzycy z Los Angeles. Nie jest to w żaden sposób dziwne, gdyż właśnie po tych siedemdziesięciu dwóch porach roku, czyli w wieku osiemnastu lat, James i Lars założyli Metallicę. Czy sami twórcy na najnowszym wydawnictwie pokazują zniewolenie przez swoje początki? A może właśnie 72 Seasons wyraża dźwiękami zerwanie z przeszłością, która opiewała na niezliczone sukcesy? Pod koniec tej recenzji spróbuję przedstawić swój pogląd na to pytanie, które jest parafrazą słów Jamesa Hetfielda o nowym albumie.

Od XXI w. Metallica próbowała nadgonić samą siebie z czasów największej rozpoznawalności. Jednak przez to ponad czterdzieści lat bycia na scenie, bardzo ciężko o stworzenie nowoczesnego brzmienia, które zadowoliłoby wielkich fanów, a przy okazji zaciekawiło nowych lub powracających słuchaczy. Ja akurat należę do osób, które w dużym stopniu doceniły dźwięki St.Anger, jak i dwa ich wcześniejsze albumy. Death Magnetic z 2008 roku jest dla mnie „płytą-nostalgią” i dzięki temu jedną z ulubionych. Utwór The Day That Never Comes był ich pierwszym, jaki w życiu sam z siebie przesłuchałem. I tak o to w wieku ośmiu lat zaczęło się pochłanianie coraz cięższych brzmień. Następnie, jeśli patrzymy tylko na albumy stricte metalowe, w 2016 roku wydali Hardwired…To Self-Destruct, który miło wygląda w ich dorobku, jednak tylko Spit Out The Bone potrafi mnie porwać.

Ostatnia nadzieja

Podczas wydawania trzech pierwszych singli do najnowszej płyty, przeszedłem niemały zawał, gdyż po takiej przerwie nie usłyszałem nic nowego. Wręcz brzmiało mi to na kalkę albo z innych zespołów, albo jak odrzucone pomysły z dziesiątego albumu. Nie pozostało mi nic innego niż wybrać się na premierę kinową 72 Seasons i zalać się łzami śmiechu i rozczarowania. Nieoczekiwanie to doświadczenie pozwoliło mi bardziej zrozumieć ten album i jakoś się do niego w pewnym stopniu przekonać. Metallica dla mnie, jak i pewnie dla wielu innych była w pewnym stopniu ojcem, który wprowadził nas w świat ciężkiej muzyki. Liczyłem więc na dowód tego, że nadal są moimi bohaterami muzyki metalowej i nie bez powodu ich wtedy wybrałem.

Butelka wypełniona chaosem

Otwarcie tego tajemniczego „trunku” zaczyna się od tytułowego utworu 72 Seasons. Trzeba przyznać Metallice, że nadal potrafią pisać intra, jednak wychodzenie z nich pozostawia wiele do życzenia. Mimo to, po uspokojeniu tego galopującego, początkowego riffu byłem zadowolony, wcześniejsze single (na które przyjdzie jeszcze pora) nie zachwyciły mnie. A tu mamy nostalgiczny głos Jamesa, gitary na wysokim poziomie. Dodatkowo doskonale nakreślany jest klimat za pomocą dźwięków, które jeszcze bardziej pobijają znaczenie słów. Szczególnie gdy spojrzymy na przedrefren. Słowa, takie jak „wpatrywanie się w czarne światło” i „ciągła północ”, potęgują ogólne poczucie rozpaczy i beznadziejności, które przenikają tekst. Sam utwór trwa ponad siedem minut i jeśli chodzi o same instrumenty, mógłby być mniej powtarzalny. Natomiast patrząc na tekst, może takie założenie było od samego początku, w końcu mowa jest między innymi o gniewie, który jest dziedziczony i przekazywany z pokolenia na pokolenie, powodując traumę i ból u osób nim dotkniętych.

Kontynuując próbę ucieczki od przerażającej ludzkiej natury, wpadamy we własne problemy. Shadows Follow nie tylko zadziwia samą kondycją głosową Jamesa, ale również całego zespołu. Jest to jedna z moich ulubionych pozycji na całej płycie, podkreślając riffy gitarowe. Wyśmienite dopasowanie dźwiękowe do tematyki utworu, czyli próbie zmierzenia się ze swoimi demonami. A dokładnie całej drogi do zrozumienia, że jeśli nie przeciwstawimy się im, to one nieustannie będą za nami kroczyć jak cienie… Po tym kawałku zorientowałem się, że sama płyta jest nie tylko próbą zadowolenia fanów, ale też chyba jednym z najbliższych sercu wydawnictw dla samego zespołu, a przynajmniej dla Jamesa i Roberta. I to nastawiło mnie pozytywnie.

Konflikt wewnętrzny

Niestety, pięcioipółminutowe Screaming Suicide w żaden sposób mnie nie porwało. Ot, sztampowa metalowa muza, gdzie po punkcie kulminacyjnym wokal nabiera jeszcze większego natężenia, powtarzając w kółko to samo. Choć należy do trójki najkrótszych numerów, to mnie osobiście zmęczył, szczególnie świdrujące, wręcz denerwujące riffy wsparte niezbyt porywającymi solówkami lub rozbudowanymi ozdobnikami. Jednak i tu można było znaleźć pozytyw, czyli trzymanie się dalej tematyki albumu widoczne w tekście. I właśnie tego mi brakowało w tej piosence, nawet gdy pojawiła się jako singiel. Powtarzający się riff miałby sens, gdyby trzymał się motywu narzuconego przez słowa, które kontynuują przedstawianie problemów ludzkiej egzystencji tj.: próby walki z bezsennością, izolacją i ciągłymi konfliktami wewnętrznymi. Brakowało mi tu emocji, szczególnie po stronie instrumentów, ale również od samego wokalu.

Wzburzone brzmienia

Czwórka z Los Angeles nieprzerwanie zostaje przy swoim, jeśli chodzi o tematykę najnowszej płyty, tylko już w inny sposób. Sleepwalk My Life Away wprowadzany jest do naszych głów za pomocą basu z doskonałym groovem od Roberta Truijllo wraz z klimatycznym, pełnym bendów riffem, a na dokładkę w tle słychać swego rodzaju zakłócenia od Kirka Hammeta. Przejście w główny utwór doskonale wpasowuje się w całe to natarcie na uszy słuchaczy. Pobudzające tempo kawałka wraz z brzmieniem ponownie opisuje tekst, który ma wyrwać niektórych z marazmu życiowego. Czwarta pozycja jest świetna dla osób potrzebujących sił by znaleźć sens swojego życia lub na nowo wzbudzić chęć do walki o kontrolę nad swoimi decyzjami oraz marzeniami. Od tego utworu powraca Metallica znana z ostatnich dwóch albumów, lecz z domieszkami z Load (1996)i ReLoad (1997), a nawet z komercyjnego brzmienia piątego krążka Metallica z 1991 roku.

Niekonsekwencja albumu

Gdy już uda nam się wyjść ze swojej „klatki życiowej”, czeka na nas potyczka z jedną z najgorszych czarownic, która zatruwa życie — kolektywizmem. Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest spalenie jej na stosie. You Must Burn! opowiada o podporządkowaniu się jakiejś grupie społecznej. James swoim głosem pełnym nienawiści namawia do zerwania tych łańcuchów, które nie pozwalają nam trzeźwo patrzeć na świat. To swoisty hymn do kiwania głową pod sceną, jak to miało miejsce przy Sad But True. Wielkie, kroczące riffy w refrenie, jak i zwrotkach nadają nieziemsko złowrogiej aury. Może troszkę zasmucił mnie brak jakiegokolwiek growlu ze strony wokalisty, który czasem zachwycał nim podczas występów na żywo. Natomiast to, co się dzieje po połowie You Must Burn! jest zachwycające.

Klimatyczne chórki Jamesa i Roberta, jak z enigmatycznych zakonów, powodują gęsią skórkę. Bridge jest jak z rytuałów. A później możemy usłyszeć doskonałą solówkę, która przywołuje na myśl wolność, walczącą z okrutnym, ociekającym krwią basem. Kolejna perełka na płycie, która nie jest tak prosta, jeśli się zrozumie jej znaczenie. Dzielącym album na pół kawałkiem stał się pierwszy wydany singiel Lux Æterna. Cóż, moim marzeniem byłoby go nie opisywać. Wydanie na samym początku spowodowało u mnie bardzo negatywne nastawienie do nadchodzącego 72 Seasons. Brzmienie Motörhead i Diamond Head to rzeczy, które sam wolę włączyć. Od Metalliki chciałem oderwania się od oczekiwań fanów starszych brzmień. Szczególnie że właśnie o tym śpiewają: „Oczekiwanie”/ „Morze serc bijących jak jedno zjednoczone”, a następnie wykrzykują takie hasła: „Emancypacja”, „Zabij izolację”, „Nigdy sam dla podobnych uczuć”. To również gryzło mnie podczas oglądania 72 Seasons w kinie. Z jednej strony teksty odnoszą się do ważnego tematu, z drugiej, instrumenty grają co innego. Nie wspominając już o braku porozumienia na linii muzyka-teledysk (jeśli takowy był).

Podróż przez ciemność

Drugą część otwiera niemal doomowy utwór Crown of Barbed Wire, który wyniknął z prac w jam roomie sześć lat temu. Bez zastanowienia mogę powiedzieć, że warto było na niego czekać. Posiada on wszystko, co lubię: tłusty, złowrogi, pełen kakofonii główny riff. Melodyka kantylenowa nadaje intermedialności, gdy ma się przed oczami teledysk. James doskonale artykułuje pełen metafor tekst, przekazując ból i udrękę, które to możemy poczuć osobiście.  Całość ma wydźwięk refleksyjny dla osób zaślepionych władzą czy też po prostu dużą sławą. Może nawet mieli na myśli siebie, wszak są jednym z największych zespołów tego gatunku od ponad trzydziestu lat. Na ten moment jest to dla mnie numer jeden. Zaczynając od bardzo klimatycznego riffu, pełnych znaczenia słów śpiewanych z ogromną energią i frustracją, a kończąc na ciekawych melodiach, enigmatycznym riffie z hi-hatami oraz (jak na ten album) dobrą solówką. Czułem powrót do krążków z lat 90. oraz nawet do …And Justice for All.

Wcześniej wspomniana Lux Æterna była chociaż krótka i nie potrafiła tak denerwować, jak ósmy utwór, Chasing Light. I może pominę to, że w kinie prawie każdy dostał kilkuminutowej epilepsji od czarno-białego wizualizera… Skupiając się jednak na stronie muzycznej, muszę przyznać, że jeśli kawałek byłby o połowę krótszy, to bym go polubił. Ma swoje przyjemne tempo, ciekawe, irlandzkie riffy i bardzo chwytliwy refren, który czasem zanucę. Szczególnie, że ten sam tekst można było przedstawić w krótszym czasie, jednak niepotrzebna i wręcz bezuczuciowa solówka tylko wyrwała mnie z zamyślenia nad tematem, o którym śpiewał James. Metallica ponownie na tym albumie albo przeciąga ciekawe utwory, przez co stają się monotonne i nudne, albo dość niefachowo dobiera melodie i solówki do powagi słów.

Nie czuć tej pokusy

Sytuacja powtarza się znów w kolejnym kawałku noszącym nazwę If Darkness Had a Son, czyli w trzecim z kolei singlu, który dolał oliwy do ognia słabego odbioru kompozycji zapowiadających 72 Seasons. Intro mnie przekonało. Gdy doszły gitary, same miarowe uderzenia w bębny aż tak nie porywają. Niemniej, sama melodia, rozpaczliwa i niosąca wyraz pewnej pokuty, ma odpowiednią aurę. Ale co z tego, gdy James ma dziwny głos w zwrotkach, prawdopodobnie przez nałożone efekty. Co więcej, ten zabieg poskutkował bardzo nieprzyjemnym odbiorem w refrenie. Piosenka generyczna (chociaż sprawdzi się na koncertach ze swoim okrzykiem: „Temptation!”) z okropną partią solową, jednak z bardzo adekwatnym przekazem patrząc na cały album, a mianowicie, że proces przeobrażania się w „syna ciemności”, zaczyna się już w dzieciństwie.

Pogódź się z samym sobą

Metallica od dawna raczyła nas tekstami skłaniającymi do namysłu. Nie inaczej jest w 72 Seasons, jednak dodatkowo przy każdym numerze można poczuć jakąś więź z samym Jamesem Hetfieldem, którego głos już nie raz zaskoczył na tym wydawnictwie. Podczas odsłuchiwania Too Far Gone? za pierwszym razem miałem odczucie zmęczenia przez inne przydługie pozycje na tym albumie. Na szczęście po kilkurotnym, ponownym zaznajomieniu się z tymi dźwiękami, byłem zadowolony. Utwór trwa ile powinien, bo ponad cztery minuty co jest optymalnym czasem. Wokal doskonale oddaje emocje, a nawet lekki stres przy wykrzykiwaniu „Czy zaszedłem za daleko?”. Całego smaczku dodaje galopująca gitara w czasie refrenu, co obrazuje dalej niezrównaną kondycję Jamesa na gitarze.

Po Shadows Follow oraz Too Far Gone? będzie was bolał nie tylko kark, ale również serce, przy harmonizacjach. Bardzo przyjemne są powroty do Kill ’Em All (1983), dodatkowo dorzucające coś nowego, z domieszką dwóch poprzednich albumów. Metallica przez ostatnie dziewięć utworów otworzyła nas na wskroś i przeżywała razem z nami te chwile. W Rooms of Mirrors zostawiła nas, abyśmy mogli pochylić się nad samym sobą. Nakłania do refleksji nad własnymi wadami i słabościami. Mamy czuć się odsłonięci i bezbronni, gdy konfrontujemy się zarówno z dobrymi, jak i złymi częściami siebie. Tym sposobem dążymy do zastanowienia się, jak oceniliby nas inni, gdyby mogli zajrzeć do serca i umysłu. Wszystko, by pod koniec wstrzyknąć w nasze ciało solo pełne nadziei, a nawet akceptacji. Po stronie muzycznej dla mnie jest to chaos, z wyjątkiem solówki, jednak wydaje się, że właśnie to odczucie chcieli uzyskać. Całe to podważanie siebie, gdy zastanawiamy się nad tym co zrobiliśmy lub tym, co jesteśmy w stanie pomyśleć i zrobić, może niejednokrotnie przestraszyć.

Przebudzenie duszy

Jeśli myśleliście, że pod koniec Metallica nam odpuści, to nie, na pewno to nie ten album. Inamorata, najdłuższa kompozycja legend z Los Angeles przez jedenaście minut raczy nas przepełnieniem emocjami. Wieńczy również wyciskającą łzy przejażdżkę wraz z 72 Seasons. Bez dwóch zdań, ten kawałek robi to najlepiej i w tak dobitny sposób, że przez dłuższy czas nie umiałem o nim mówić. Dźwięki jeszcze po raz ostatni zabierają nas w podróż nie tylko po emocjach samych członków zespołu, ale również brzmień innych zespołów. Klimat Black Sabbathu czy Kyuss wisi w powietrzu, jednak głównym związkiem, który pozwala nam oddychać, jest duch Metalliki. Prezentują nam zachwycające, przepełnione bólem, rozpaczą i miłością pasaże muzyczne (to tylko jedne z wielu). Od dawna nie słyszałem tak szczerej Metalliki. Mogłem poczuć wszystkie te emocje, które chciał wyrzucić z siebie Hetfield, jak i cała formacja. James skierował kilka głównych muzycznych wpływów, aby stworzyć jedną z ich najsilniejszych i unikalnych piosenek od lat szczytu.

W ponad dziesięciu minutach zawarli niezapomniane riffy, poruszające solówki oraz piękny, spokojny środek, który był prowadzony przez subtelny bas. Uwielbiam takie zakończenia i co by nie mówić, sam ten utwór broni cały album. Na koniec, wyjście naprzeciw problemowi, słowami „Niedola, nie dla niej żyję”. Wcześniejsze pozycje były mocno naciągnięte i czasem dość powtarzalne, a Inamorata jest czymś, co przykuwa uwagę na dłużej. Nie tylko po to, by usłyszeć tę eufonię dźwięków, ale też dać się pochłonąć emocjom. A na końcu zachęca do wyrzucenia całego gniewu z siebie i odrodzenia się na nowo.

Poruszający list do przeszłości i przyszłości

Już niedługo czterdziestolecie ich debiutanckiej płyty Kill ‘Em All, która opływała thrash metalową agresją. Po takim czasie, Metallica dojrzalej obstaje przy swoim, rozwijając brzmienia, nie pozostając w schemacie tamtych lat. James, Kirk, Lars i Robert, w zamian dopracowują swój każdy dźwięk oraz słowa. Podczas 72 Seasons miałem ogromne problemy z za długimi utworami, jednak cała opowieść otwierająca słuchacza na wskroś pochłonęła mnie. Oczywiście, są słabe momenty muzyczne i na to składają się w szczególności single. Jednak pozycje ukazane podczas premiery 14 kwietnia, zaskoczyły mnie bardzo pozytywnie. Jest w nich nowa, nieznana Metallica, do tego umiejąca świetnie czerpać garściami od swoich poprzednich płyt. A nawet ze stylów innych zespołów. Warto wspomnieć, że cały album był pisany w dobie problemów osobistych członków zespołu, ale też całego świata. I tu amerykańska grupa metalowa zaimponowała mi najbardziej. Potrafiła „chwycić każdego za jego problem”, odsłaniając swoje zmagania ze światem czy nawet z własnym ja. Dodatkowo, muzycy przy końcu każdego utworu oferują jakieś remedium na poruszany temat.

Szczerze i nowocześnie

Kolejność numerów dobitniej nakreśla sens i znaczenie całej płyty. Dosłownie, można poczuć się, jakby czytało się książkę, która zainspirowała Jamesa do nagrania krążka. Trochę doskwiera brak ballady czy instrumentalnej kompozycji, jednak sam album broni się swoją emocjonalnością. Można w takim razie zastanawiać się, czy taki typ utworu w ogóle powinien się tu znaleźć?

Metallica pokazała, że wie czego chce. Oferuje nam porządne riffy, dojrzały i do bólu szczery głos Jamesa, a także widoczne serce ze strony zespołu włożone w cały ten produkt. Szczególnie wyróżniający się, są lider oraz Robert Trujillo, który dał z siebie wszystko (przynajmniej na tyle ile mu pozwolili) i widać jego zaangażowanie w cały ten projekt. Po wielu godzinach rozważania muszę przyznać, że jest to coś, co w głębi duszy pragnąłem usłyszeć od Metalliki. Czyli bycia szczerym, otworzenia się dla fanów jak podczas …And Justice for All,a nawet bardziej. Porzucili próbę odzyskania dawnego brzmienia, zamiast tego napisali nowoczesny album, który bierze garściami z całej przeszłości. Płyta 72 Seasons bez dwóch zdań zasługuje na uwagę od nowych słuchaczy, jak też wieloletnich fanów. Przygotujcie swoje emocje na niezapomnianą przejażdżkę.

Dominik Pardyak

Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj! –https://meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/