Najbardziej wyczekiwany film 2024 roku miał w końcu premierę w marcu 2025. Mowa oczywiście o Mickey 17 w reżyserii wielkiego Bong Joon-Ho. Podobnie jak w przypadku Parasite kilka lat temu, koreański reżyser nie zawodzi i dowozi kino wysokich lotów. Tym razem zaserwowano nam czarną komedię sci-fi na lodowej planecie Niflheim.
„To ten ze Zmierzchu?”
Robert Pattinson, po wyparciu ze społecznej świadomości myśli, że jest jedynie Edwardem ze Zmierzchu, jest na prawdopodobnie najbardziej imponującej drodze filmowej w historii. Thomas Howard w Lighthouse, Neil w filmie Tenet, czy sam tytułowy Batman w Batmanie Matta Reeves’a. A przecież na horyzoncie jeszcze sequel tegoż Batmana i crème de la crème – Odyseja Nolana. Tym razem wcielił się w Mickey’ego (wielu Mickey’ich!) w filmie Mickey 17, opartym na książce Edwarda Ashtona – Mickey 7. Sam reżyser stwierdził, że zmiana numeru Mickey’ego z 7 na numer 17 podyktowana była „chęcią zabicia go jeszcze 10 razy”.

Kosmiczne perypetie Mickey’ego
Mickey Barnes (Robert Pattinson) żył jak każdy ziemianin, do momentu, gdy nie wziął lichwy od nietrafionego pożyczkodawcy. Widząc razem ze swoim „przyjacielem” Timo (Steven Yeun) skutki niespłacania zobowiązań, nie mają innego wyjścia niż ucieczka poza orbitę. Tam, gdzie nikt ich nie znajdzie. Z pomocą przychodzi karykaturalnie wspaniały Kenneth Marshall (Mark Ruffalo) – były kandydat na prezydenta walczący o swój PR. Mickey, ze względu na wątpliwej jakości CV, decyduje się zostać „expendable” – w wolnym tłumaczeniu zbytecznym. Jego rola ogranicza się do użyczenia swojego ciała i duszy nauce, zeskanowany bohater może zostać odtworzony w futurystycznej drukarce. Oznacza to, że jest królikiem doświadczalnym załogi, a przy niepowodzeniu i śmierci Mickey’ego jest on zwyczajnie drukowany na nowo. Otwiera to całą puszkę Pandory dylematów moralnych, szczególnie że zachowuje on wszystkie swoje wspomnienia i czuje każdą śmierć osobno.
Szczególnie ciekawym zagadnieniem jest istnienie dwóch tych samych osób naraz. Podczas jednej z misji na Niflheim, gdy wszyscy byli pewni, że Mickey nie powróci, wydrukowano rutynowo nowego, wersję 18. Jak się jednak okazało, krwiożercze creepery uratowały zbytecznego bohatera, powodując niemałe zamieszanie. Wokół tego wątku kręciła się fabuła późniejszych aktów filmu, aż do jego finału.
Mickey 17 – a miało być tak pięknie…
Bong Joon-Ho przyzwyczaił już swoich fanów do niezwykłej jakości. Oscarowy Parasite, czy świetne, acz niedocenione Mother to marki same w sobie. Stąd też lekki niedosyt po seansie Mickey’ego 17. Konceptualnie i wizualnie – genialny, naprawdę z najwyższej półki. Aktorsko broni się równie dobrze. Roberta Pattinsona ogląda się jak mało kogo, również Mark Ruffalo dowozi wybitny performens futurystycznej karykatury Donalda Trumpa. Ale w tej beczce miodu nie sposób nie zauważyć pozostałości łyżki dziegciu. Pomysł na fabułę, moim zdaniem, nie został doprowadzony do końca, nie wyciśnięto z niego tego, co można. Wyglądało to, jakby reżyserowi zabrakło zwyczajnie polotu, żeby stworzyć z tego dzieło kompletne. Z arcyciekawego pomysłu wyszedł więc jedynie bardzo dobry film, co zważając na kaliber reżysera, skutkuje lekkim niedosytem.

Mickey 17 – dwa wilki kinomaniaka
Filmy pokroju Mickey 17 można podzielić na dwie kategorie. Jest to albo produkcja świetna, na którą należy iść do kina, albo taka, która sama w sobie jest kinem. W tym przypadku z bólem trzeba stwierdzić, że jest to film pierwszej kategorii. Z bólem, bo gdy usłyszałem, że Bong Joon-Ho kręci kolejny hommage dystopii późnego kapitalizmu, liczyłem na więcej. Trzeba jednak oddać królowi co królewskie i przyznać, że był to najlepszy film w pierwszym kwartale tego roku i warto go zobaczyć. Nie zdefiniuje on epoki, ale nie każdy film musi to robić.
Autor: Bartek Łęczuk
Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura