ATEEZ – ZERO: FEVER EPILOGUE [RECENZJA]

Kiedy coś się zaczyna, zawsze musi się skończyć. Tak właśnie wraz z nadejściem końca 2021 roku otrzymaliśmy także finał epoki FEVER – czteroalbumowej serii rozpoczętej w 2020 roku przez koreańską grupę popową ATEEZ.

Cztery stadia gorączki według ATEEZ

Trzeba przyznać – wydanie w lekko ponad rok czterech albumów to spore osiągnięcie. Wliczając to także album japoński oraz dodatkową aktywność zespołu, jak udział w programie Kingdom, ATEEZ stawia poprzeczkę wysoko. Każdy z krążków był wielkim sukcesem – zarówno utwory tytułowe jak i b-side wpisały się znacząco w dyskografię kpopu. Chyba każdy fan koreańskiego popu jest w stanie zanucić lub zaśpiewać kawałek Fireworks.

Inaczej, a tak samo

Coś, czego nie można odebrać ATEEZ, to chwytliwość ich muzyki. Słuchając po raz pierwszy Good Lil Boy czy Deja Vu, pod koniec piosenki złapałam się na kiwaniu głową czy stukaniu dłonią w rytm. Ich utwory sprawiają, że automatycznie występuje nić więzi między grupą a słuchaczem. Chociaż cała seria ZERO: FEVER serwuje różnorodność muzyczną, ATEEZ zachowują swoją charakterystyczną manierę, dzięki której słuchając nowych płyt miałam myśli „To jest klasyczne, dobre ATEEZ.” Każdy tytułowy utwór jest w pewien sposób spójny z poprzednim, dzięki czemu słuchacz może odkrywać nowe strony grupy, wciąż będąc w znanym środowisku.

Mocny epilog

Album ZERO: FEVER EPILOGUE jest wyjątkowym albumem – nie dość, że zamyka pewien rozdział twórczości grupy, jest również bezpośrednim nawiązaniem do ich wcześniejszej dyskografii. Słuchając go mogłam przeżyć na nowo znane mi już piosenki. Better i Still Here doczekały się swoich koreańskich wersji, które są na takim samym poziomie jak ich japońskie oryginały. Jednak nowa wersja WAVE (Overture), WONDERLAND (Symphony No.9”From The Wonderland”) oraz Answer: Ode to Joy były strzałem w dziesiątkę. Gdy pierwszy raz wysłuchałam ich oglądając program Kingdom miałam gęsią skórkę i chwilę mi zajęło dojście do siebie. Połączenie przez ATEEZ ich oryginalnych utworów z muzyką klasyczną nadaje świeżości obydwu częściom składowym. Dzięki zawarciu klasyki utwory dostały wyniosłości, a to w połączeniu z rapem i mocnymi wokalami wniosło zaczepność i grozę.

Powrót do korzeni

Wraz z ostatnim albumem pojawiła się tytułowa piosenka Turbulence. Muszę przyznać, że nie byłam jej największą fanką na początku, ale zmieniłam nastawienie, gdy uważnie przeczytałam jej tekst. Ta ballada z nutą rocka może mocno chwycić za serce, jeśli wsłuchamy się wystarczająco. Jednak chyba najbardziej szokującymi aspektami były dla mnie nawiązania do wcześniejszych MV oraz utworów. Chórki, które pojawiają się pod koniec Turbulence, są chórkami z Wave w nowym wydaniu – dalej jestem pod wrażeniem, jak z radosnej i wakacyjnej piosenki, jaką jest Wave, można było przenieść jej część i nadać całkowicie kontrastowy ton w Turbulence – pełen melancholii i bólu.

Koniec to nowy początek

Chociaż era FEVER się zakończyła, grupa potwierdziła, że pracuje już nad kolejnymi projektami. ATEEZ zostawili fanów z dozą niepewności i próbami poszukiwania odpowiedzi – grupa pod koniec kilku MV pokazała skrawki nowych konceptów, jednak nic nie wyjaśniając. Pozostaje więc jedynie czekać, a po dotychczasowej twórczości grupy jestem w stanie zapewnić, że będzie warto.