Dla fanatyków amerykańskiego snu lat 80’ oraz tych, którzy pamiętają premierę Top Gun wypełniającą kina po brzegi, początek maja był ekscytującym czasem. Po 36 latach od premiery jednego z flagowych hitów zachodniego kina, na ekrany wszedł świeży sequel, z jeszcze świeższym Tomem Cruisem na pokładzie.
Top Gun – powrót legendy
Pete „Maverick” Mitchell (Tom Cruise) po wielu latach zostaje ponownie powołany do elitarnej jednostki Top Gun. Najlepszy z najlepszych tym razem jednak dostaje zadanie szkolenia nowych, zadziornych pilotów do wykonania „misji niewykonalnej”. Na miejscu, do bohatera wracają wspomnienia i cienie starych relacji. Choć Kelly McGillis na ekranie nie zobaczymy, głód miłosnego wątku zaspokaja Jennifer Connelly (Penny Benjamin), która z Tomem Cruisem tworzy kwintesencję romantyzmu lat 80’.
Przesiąknięty nostalgią Top Gun, dla widzów, którzy nie widzieli pierwotnej produkcji, nie jest jednak filmem trudnym. Twórcom tak zwinnie udało się skonstruować fabułę, że można połączyć wszystkie wątki bez najmniejszego problemu. Co więcej, jeszcze zachęca ona do zobaczenia jej starszego brata z 1986 roku.
Amerykański rozmach i romantyzm
Nowy Top Gun od pierwszych scen uderza w nas ogłuszającym klimatem lat 80’. Lotniskowiec na pełnym morzu, spowity złotym blaskiem zachodzącego słońca i sączącym się z głośników soft rockiem to miejsce, w którym zatrzymała się nasza pamięć. Stąd też, swoją kontynuację historii, rozpoczyna reżyser – Joseph Kosinski. Zabiera nas On w podróż pełną akcji i energicznie współczesnych cięć, jednocześnie zachowując ten romantyczny wydźwięk kina sprzed kilkudziesięciu lat. Obydwa światy szczelnie spina postacią Toma Cruise’a, który swoją aurą i zaskakującą energią tworzy dla nas swoisty, międzypokoleniowy most.
Trzeba szczerze przyznać, że jako kwintesencji hollywoodzkiego kina, produkcji niczego nie brakuje. Mamy amerykanów o orlej dumie, legendarnego bohatera, romantyczny wątek i (dosłownie) wybuchowy rozmach. Tutaj warto wspomnieć, że – jak to zazwyczaj bywa w filmach z Cruisem – wszystkie powietrzne manewry były wykonywane na prawdę. W odrzutowcach, poza kadrem, siedzieli realni piloci Top Gun, podczas gdy aktorzy zajmowali miejsca pasażerów. Prawdopodobnie, gdyby nie pewne przepisy, Tom Cruise i tak wziąłby ster F16 we własne ręce.
Tom Cruise znów rozbija box office
W obecnej dobie nostalgicznej „rimejkozy” – przenoszącej się drogą finansową – niełatwo jest przekonać widza do produkcji. Tym bardziej, gdy głównym bohaterem jest czysta akcja. Jednak Kosinskiemu udało się skutecznie zgubić ładunek jedynki i postawić na nowe, wcale nie gorsze wątki. Ciągła walka o przetrwanie i przekraczanie własnych granic wciskają nas w fotel scena za sceną. A wielu mogłoby się wydawać, że to „tylko film o samolotach”.
Niemniej jednak dużym wyzwaniem dla Top Gun, były też konkurencyjne mega-produkcje Marvela czy Netflixa. Niedawno wyszła nowa część Doktora Strange’a oraz Stranger Things (coś dużo tych dziwactw). A jednak okazuje się, że amerykańska sensacja zebrała w kinowych salach masy, generując aż 156 mln w pierwsze 4 dni. Z taką passą tylko pozostaje czekać na kolejne Mission Impossible, które zobaczymy w 2023 roku.
Tylko dla entuzjastów F16?
Top Gun: Maverick miał być hitem i zasłużenie nim został. Magiczny klimat i niewymagająca, a jednak ambitna akcja, sprawiają, że film ogląda się z zapartym tchem i rozsadzającą dawką emocji. Co więcej, film zadowoli nie tylko największych fanów Top Gun, ale każdego, komu bliska jest dobra sensacja z amerykańskim smakiem. Wracając myślą do 1986 roku: I feel the need, the need for speed.
Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura