Sentymenty starego (t)rapera – recenzja „Rap or Go to the League” 2 Chainza

Wydany niedawno album 2 Chainza to próba połączenia trapowej melodyjności i personalnej, dotychczas nieco ukrywanej strony rapera. Efekt? Niezły, ale nierówny.

Przez lata na scenie 2 Chainz wyrobił sobie niezłą markę. Jest w tym (show)biznesie już od ponad 20 lat, ale prawdziwą gwiazdą i pierwszoligowym graczem w mainstreamowym rapie stał się dopiero po swoistym „rebrandingu” w 2011 roku(kiedyś raper nazywał się… Tity Boi). Wydane w 2012 roku ,”Based on a T.R.U. Story” i „B.O.A.T.S. II: Me Time” z 2013 katapultowały rapera z Atlanty do rapowej ekstraklasy, także pod względem komercyjnym, a przez kolejne lata 2 Chainz, pojawiając się na niezliczonej ilości projektów i kawałków artystów wszelkiej maści(nie tylko raperów, jedynie umacniał swoją pozycję. Dał się poznać jako artysta nieco jednowymiarowy, ale z bardzo oryginalnymi i często zabawnymi linijkami. Zawsze jednak wydawało się, że podchodzi do swojej twórczości nieco z dystansem – w końcu mamy do czynienia z wykształconym i inteligentnym człowiekiem.

Jak na tym tle prezentuje się najnowszy album dawnego Tity Boia, „Rap or Go to the League”? Na początku trzeba przyznać, że 2 Chainz upewnił się, że o albumie będzie się sporo mówiło już przed premierą. Wcześniej ogłosił, że producentem wykonawczym albumu będzie… legendarny koszykarz LeBron James. Jego wkład trudno ocenić, ale samego rapera – już łatwiej. Dał nam trochę materiału do słuchania, płyta ma 14 kawałków i trwa prawie godzinę. Co na niej znajdziemy?

Przede wszystkim, tak jak wspomniałem we wstępie – 2 Chainz stara się balansować pomiędzy swoją trapową duszą a personalnymi historiami. W efekcie dostajemy pewien miks kawałków poważnych i tych bardziej z przymrużeniem oka. Projekt zaczyna się dosyć melancholijnym „Forgiven”, gdzie swój wokal dokłada Marsha Ambrosius, a samplowany jest Jay Z. Sam raper z Atlanty na tym kawałku rozlicza się nieco ze swoją przeszłością, ale również wspomina swoich zmarłych kumpli. Zamyka to wszystko nawiązaniem do tytułu albumu(„Nie ma życia treningowego”), zresztą podczas słuchania możemy natknąć się na sporo follow-upów do koszykówki.

Kolejne kilka utworów pokazuje Chainza z klasyczną nawijką, do której jednak często dokłada personalne historie i emocjonalne wycieczki. Bity, natomiast, zmieniają się jak w kalejdoskopie. Najpierw dostajemy „Threat 2 Society”, którego podkład wydaje się inspirowany starym Kanye Westem. Potem dostajemy triumfalne „Money in The Way”, które jednak dosyć szybko nuży. „Statute of Limitations” jest chyba oczkiem puszczonym do fanów pierwszych dwóch albumów Tity Boia, bo stylistyką nie odbiegają od tracków na tamtych projektach. Słucha się tego mimo wszystko przyjemnie, a linijki 2 Chainza potrafią być naprawdę błyskotliwe(„They say life a bitch, we goin’ on a date”).

Następnie możemy posłuchać dwóch raperów, których występu na „Rap or Go to The League” mogliśmy się spodziewać. To Young Thug i Travis Scott. Nie jestem fanem tej części albumu, bo obaj zabierają kawałki i nie zamierzają ich oddać, sprawiając, że to 2 Chainz brzmi jakby był gościem. Travis robi to ostatnio nagminnie i zaczyna powoli irytować. Wygląda to wszystko po prostu, jakby robione było pod niego i to w dodatku na jedno kopyto.

„NCAA” jest kolejną braggą połączoną z real-talkiem, gdzie temat koszykówki przewija się regularnie. Kawałek dosyć szybko wyczerpuje swoją formułę, a ton i flow Chainza nie pomagają – próbuje zmieniać swój głos, co daje jednak niezamierzony, komiczny efekt. Oddając jednak 2 Chainzowi co „2chainzowe” – jest to klasyczny bangier, a fani na pewno docenią bujający charakter utworu.

Jedną z lepszych i ciekawszych pozycji na trackliście jest na pewno „Momma I Hit a Lick” z gościnnym udziałem Kendricka Lamara. Uwagę od razu przyciąga ciekawy, ekstrawagancki instrumental, po którym zarówno 2 Chainz jak i Kendrick płyną bez problemu. Co ciekawe, panowie fajnie się uzupełniają, i pewnie nie tylko ja usłyszałbym więcej takich kolaboracji. Tego samego nie mogę powiedzieć o kolejnym duecie (t)rapera z Atlanty, tym razem z Arianną Grande. Rozumiem, pola pop-rapu są dalej niezgłębione przez Tity Boia, a kawałek miał na pewno trafić do nowych fanów. Jednak mimo dobrego wokalu Ariany kawałek wydaje się być bardzo sztuczny i wyróżnia się, niestety w negatywnym znaczeniu. Szkoda, bo wydawało się, że tak znany głos zasłużył na nieco ciekawszy kawałek niż klasyczny, nieinteresujący mariaż popu i rapu.

Niestety, to nie ostatni nieudany eksperyment na „Rap or Go to the League”. Utwór „Girl’s Best Friend” mogliśmy już usłyszeć wcześniej, bo został wydany jakiś czas temu na osobnej EPce. Utwór, na którym gości Ty Dolla $ign brzmi jak połowa kawałków tego artysty i przyznam się, że podczas odsłuchu totalnie się nie wyróżnia. Nawet 2 Chainz brzmi tutaj trochę jak na ,”auto-pilocie”, jakby zwrotki należało jedynie odbębnić. Na szczęście co główny bohater projektu stracił u mnie tutaj, nadrobił w następnym kawałku. „2 Dollar Bill” z gościnnym udziałem Lil Wayne’a i E-40 to po prosty typowy Chainz, z bujającym, nieco West Coastowym bitem i zabawnymi linijkami, w których raperzy chwalą się o swojej wyjatkowości – jak dwudolarowy banknot(de facto, rzeczywiście rzadki – jedynie co tysięczny banknot w obiegu to nominał 2$). Tak zainspirowanego Wayne’a na feacie nie słyszałem już jakiś czas, a legenda E-40 wrzucił swoje klasyczne flow, co w efekcie daje jeden z najlepszych kawałków na projekcie.

Album zamykają trzy raczej spokojne, wychillowane utwory. Pierwszy z nich, „I Said Me”, nie jest przy okazji pozbawiony błyskotliwych przechwałek, podszytych jednak naprawdę ciekawymi historiami z przeszłości, z których dowiadujemy się, co musiał robić 2 Chainz, żeby przeżyć. Wychodzi naprawdę nieźle, wydaje się, że ten kawałek dobrze odzwierciedla to, co raper z Atlanty chciał zrobić na tym albumie. Przedostatni track znowu gości dwóch raperów – Chance the Rappera i Kodaka Blacka. O ile pierwszy doskonale pasuje do soulowego, momentami nieco usypiającego bitu i tempa, o tyle drugi niezmiennie irytuje swoim głosem i brakiem interesujących rzeczy do powiedzenia. Trudno mi się do Kodaka przekonać, przyznaję bez bicia.

Zamykający album „Sam” jest jednym z bardziej absurdalnych kawałków, jakie słyszałem w ostatnim czasie. A zaczęło się tak dobrze – emocjonalny sampel daje nadzieję na powtórzenie sukcesu „Threat 2 Society” z początku projektu. Sam tekst jest jednak naprawdę totalnym bałaganem. 2 Chainz stara się personifikować rząd Stanów Zjednoczonych, przy okazji starając się… wytłumaczyć system podatkowy, z oczywiście nieco pokręconymi analogiami. ,,Wujek Sam” zabiera według rapera gramy z woreczka, przez co trudno jest się utrzymać. Już po kawałku następuje monolog Chainza, w którym podaje on nawet dokładne procenty i liczby, jakie trzeba płacić. Brzmi to jak wykład na Uniwersytecie Ekonomicznym albo spotkanie z Januszem Korwinem-Mikke. Rozumiem, co chciał przekazać Tity Boi, jednak robi to totalnie bez finezji i efekt jest, tak jak wcześniej napisałem, dość absurdalny. Może to jednak część szerszej akcji rapera, który będzie chciał w ten sposób przekazywać szkolną wiedzę? Coś jak nasi, swojscy T-raperzy znad Wisły. T-raper z Atlanty ma tutaj spore pole do popisu.

Ogólny bilans albumu jest jednak mimo wszystko pozytywny. 2 Chainz zdołał połączyć swój trapowy charakter i głębsze, personalne historie, nie tracąc przy tym swojego charakteru i nie zapominając o swoich klasycznych, błyskotliwych linijkach. Wszystko to zazwyczaj przy dźwiękach dobrych bitów – większość brzmi dobrze i pasuje pod nawijkę 2 Chainza. Nierówne momenty i niezrozumiałe czy mdłe wybory psują jednak ogólne wrażenie na tyle, że nie mogę z czystym sumieniem polecić tego albumu każdemu. To mimo wszystko bardziej gratka dla fanów, ale z pewnymi momentami, które mogą spodobać się szerszej publiczności. Przy okazji jest to również najlepszy i najdojrzalszy dotychczas album 2 Chainza, co sprawia, że z optymizmem patrzę na dalszą karierę rapera. Wydaje mi się, że pokazał tutaj sporo potencjału i brak strachu zagłębiania się w dotychczas niezbadane dźwięki. Coś czuję, że Tity Boi nas jeszcze nieraz zaskoczy.