Nie! – zupełnie udany film

Jordan Peele, twórca takich dzieł jak To my, czy oscarowego Uciekaj po raz kolejny raczy nas oryginalnym filmem grozy. Tym razem z trochę innego wymiaru. Jak udało się reżyserowi tegoroczne Nie!?

Plakat promujący film „Nie!"
Źródło: pelnasala.pl

Wild Horses

Nie! przedstawia historię rodzeństwa – Otisa Juniora (Daniel Kaluuya) i Emerald (Keke Palmer) – którzy po śmierci ojca wspólnie prowadzą ranczo, gdzie trenują konie wykorzystywane w hollywoodzkich produkcjach. Mimo że ich rodzinny biznes ma na koncie takie mega produkcje jak Król Skorpion, ranczo zaczyna stwarzać problemy finansowe. Co więcej, w okolicy mają miejsce dziwne zjawiska, które z czasem zaczynają budzić przerażenie mieszkańców doliny.

Sceptycznie nastawiony do świata OJ odkrywa (podejrzanie szybko), że problem znikających koni, może mieć jakiś związek z UFO. Wraz z siostrą postanawiają sfilmować pozaziemską istotę i w ten sposób wyciągnąć ranczo z długów. Tak, istotę, gdyż ów spodek okazuje się żywym i – co gorsza – głodnym „zwierzęciem” z innego świata.

Daniel Kaluuya w filmie „Nie!"
Źródło: kultura.onet.pl

Specjalista do spraw oryginalnej grozy

Jordana Peele znamy przede wszystkim z tego, że lubi oferować nam nieoczywiste dla swojego gatunku historie. Można wręcz określić go mianem „specjalisty do spraw oryginalnej grozy”. Za każdym razem, gdy wychodzi spod jego ręki nowa produkcja, reżyser kompletnie burzy wszystkie przypuszczenia widzów co do fabuły. Niestety, abstrahując od kwestii kreatywności, twórca Nie! ma również tendencję do burzenia oczekiwań i wprowadzania w nieznośny stan nienasycenia.

Trzeba przyznać, że pierwsza połowa filmu, mimo że nakręcona dość mozolnie i flegmatycznie, to kolejne arcydzieło w wykonaniu reżysera. Leniwe sceny, dobrze znany z Uciekaj senny wzrok Daniela Kaluuya i wgniatająca w fotel muzyka Michaela Abelsa przepleciona Sunglasses at night. Daję słowo, żadne z nas nie chciałaby usłyszeć tej mieszanki nawet za dnia. To wszystko wprowadza nas w stan napięcia, którego próżno szukać w dzisiejszym kinie grozy. W efekcie salę kinową wypełnia podniecenie pełne nadziei.

Niestety, kiedy okazuje się, że chodzi o latający spodek, czar pryska, a na ekranie zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Film traci kontrast, staje się zbyt jasny i oczywisty. Jakby Peele zgubił się gdzieś na planie i ekipa filmowa postanowiła kontynuować bez niego. Nim się obejrzyjmy, z dobrze rozkręcającego się horroru mystery, wyłania się mroczny akcyjniak Przechytrzyć UFO. Drugą połowę produkcji przypieczętowuje dodatkowo lekko psychodeliczne zakończenie, gdzie akcja powoli wchodzi już w czwartą gęstość.

Daniel Kaluuya i Jordan Peele na planie
Źródło: hollywoodreporter.com

Mogło być lepiej, ale Nie! jest źle

Mogłoby się wydawać, że w przypadku Jordana Peele zasada „do trzech razy sztuka” nie ma zastosowania. Dobrze jest jednak oderwać się na chwilę od bolesnego faktu potknięcia fabuły i skupić na reszcie smaczków produkcji. Niespotykana zdolność reżysera do snucia opowieści, potężna ścieżka dźwiękowa i trzymające poziom CGI. Dzięki temu ostatniemu, produkcja z pewnością wygrałaby konkurs na najdziwniejszego obcego w historii kina. Po połączeniu wszystkiego z lekko mrocznymi i minimalistycznymi zdjęciami oraz ciekawym pomysłem film skutecznie znakuje fragment naszej pamięci. Podobnie jak Peele, który stara się wyryć w historii kina swoje nazwisko.

Scena z filmu „Nie!"
Źródło: newyorker.com

Historia zapomnianego dżokeja

Idąc bowiem jeszcze kawałek dalej, nie od dziś wiadomo, że Jordan Peele lubi dodać do każdego filmu coś od siebie. Zazwyczaj odnosi się on do sytuacji polityczno-społecznej Afroamerykanów, czy tematu rasizmu. I tak też jest w przypadku Nie!. Za plecami OJ-a czy Emerald wielokrotnie możemy zobaczyć plakaty hitów z udziałem czarnoskórych aktorów. Nieraz pojawią się też bezpośrednie odwołania do wkładu ich społeczności w dorobek kina.

Reżyser przybliża nam na przykład studium ruchu Eadwearda Muybridge’a z XIX w. gdzie ukazany został koń w galopie. Imienia zwierzęcia uczą dziś w szkołach, jednak imienia czarnoskórego dżokeja z poklatkowego „filmu” nie pamięta nikt. Oczywiście poza naszymi bohaterami, których Peele uczynił jego pra-pra-pra wnukami.

Film dość Nie!-oczywisty

Jak można więc zauważyć, Nie! jest produkcją dość wielowymiarową i wbrew pozorom otwartą na luźną interpretację. Pod postać bestii, z którą walczą bohaterowie, można też podstawić bardzo dużo idei i wartości współczesnego świata. Tych, które niekoniecznie mają pozytywny wpływ na nasze życie, a jednak gdzieś – podobnie jak w Nie! – uwiły sobie w nim gniazdo. Polecam więc zdjąć z oczu końskie klapki i otworzyć się na niezwykle ciekawe doświadczenie, jakie zaoferował nam w tym roku Jordan Peele.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura