Ludzie, którzy znają Limp Bizkit dzielą się na dwa typy. Jedni Ich kochają a drudzy uważają za chodzący cringe. Po sobie mogę powiedzieć, że przejście z ciśnięcia beki do uwielbiania jest możliwe. Kto widział zespół na żywo, na pewno potwierdzi moje słowa. Dość niespodziewanie na kilka dni przed premierą, na Instagramie pojawiła się zapowiedź płyty Still Sucks. Z miejsca wzbudziło to spore zainteresowanie mediów. Czy słuszne? Przekonajmy się razem.
Limp Bizktit ponownie na salonach
Zapowiedź albumu wzbudziła zainteresowanie mediów z dwóch powodów. Pierwszym z nich była nagła zmiana image’u przez wokalistę zespołu – Freda Dursta. Drugim powodem była premiera piosenki Dad Vibes na jednym z festiwali latem. Warto dodać, że jest to pierwsza płyta od dekady. Dlatego właśnie media przypomniały sobie, że taki twór jak Limp Bizkit jeszcze istnieje. Nie oszukujmy się, poprzednia płyta, czyli Gold Cobra nie była najlepsza. Może tytuł albumu jest lekkim mrugnięciem oka w stronę osób krytykujących (zresztą słusznie) album sprzed dziesięciu lat. No bo w sumie, po co marnować czas na słuchanie nowej płyty skoro nadal ssą?
Ale czy aby na pewno?
Do pierwszego odsłuchu podszedłem z lekkim dystansem. Nie chciałem być na start w przekonaniu, że album będzie albo na plus albo na minus. Płyta zawiera dwanaście tracków, ale mimo tej ilości kompozycji jest stosunkowo krótka, bo trwa trzydzieści dwie minuty. Od początku słychać było, że zespół wziął sobie do serca krytykę poprzedniej płyty i zdecydowanie poszedł w jakość. Jednocześnie od razu słychać, że to nadal jest to samo Limp Bizkit i natlenione włosy wokalisty tego nie zmienią. Płytę otwiera numer Out Of Style, który po wypowiedzi Nie zmienimy przeszłości, ale już dzisiaj możemy zacząć tworzyć lepsze jutro wchodzi na pełnej. Krótka narastająca wstawka elektroniczna i zaczyna się mocna metalowa wstawka instrumentalna, ze zwyczajowym już na numerach zespołu, przedstawieniem DJ’a. Generalnie piosenka nie wyróżnia się niczym specjalnym, ot stare wszystkim znane Limp Bizkit. Słychać to również w numerze Dirty Rotten Bizkit.
Rozpisywanie się nad każdym numerem w tej recenzji jest trochę bezcelowe, ponieważ przy każdym numerze mógłbym napisać dokładnie to samo. Płytę w całości charakteryzują naprawdę skoczne riffy Wesa Borlanda wymieniające się z partiami DJ Lethala. Dodatkowo czasami wręcz balladowe wstawki wokalne Freda, po których wchodzi z tymi rapowanymi. Nie jest to coś, co mnie specjalnie zaskoczyło, ale z drugiej strony jednak oczekiwałem lekkiej różnorodności. Mimo tego, że styl Limp Bizkit i brzmienie ich płyt jest mi doskonale znane, to miałem jednak cichą nadzieję, że będzie trochę więcej różnych brzmień.
Dwanaście to dużo czy mało?
Zespół w płytę włożył dużo starań i to słychać, mimo tego, że jak wcześniej napisałem mamy na całej płycie to samo brzmienie. Mimo, że kawałki trwają stosunkowo krótko to czuć, że nie są zrobione w stylu: macie płytę i się odwalcie, jak na przykład było w przypadku Iron Maiden. Od pierwszej do ostatniej nutki było czuć włożone w płytę sercę i ewidentną frajdę, która wynikała z tworzenia tej płyty. Jednak dziesięć lat przerwy między wydawnictwami nie wpłynęło w sposób znaczący na zespół i nadal mają frajdę z tego co robią i to czuć. Na dwunastu numerach nie słychać znudzenia materiałem ani przymusu do tworzenia.
Na jedno kopyto.
Tak jak napisałem wcześniej rozpisywanie się z osobna o każdej piosence jest bezcelowe i teraz to wybronię. Każda z piosenek, którą dostajemy brzmi dokładnie tak samo. Jednak w tym przypadku nie można powiedzieć, że jest to coś bardzo złego w przypadku LB. Od początku kariery zespół wykreował typowe dla siebie oryginalne brzmienie, które z miejsca rwało do tańczenia. Chociaż raczej nie jest to domeną pochodnych muzyki metalowej. Skoczne riffy, wstawki elektroniczne i rapowane teksty od razu pokazują nam, kto w tym momencie gra. Przez dwadzieścia osiem lat zespół ani razu nie zszedł ze swojej ścieżki brzmieniowej. Zapewniła im ona spore grono wiernych fanów, ale również zagorzałych hejterów. Połączenie metalu z rapem było wcześniej okazjonalne i raczej mało było zespołów, które brały to na poważnie.
Limp Bizkit jest zdecydowanie tą kapelą, która może sobie pozwolić, aby brzmieć na jedno kopyto. To oni na początku obrali jeden konkretny styl muzyczny, którego trzymają się niezmiennie od lat. Jednocześnie mało co wskazuje na to, że to się kiedykolwiek zmieni, tak jak zmienia się image wokalisty.
Słuchać czy nie?
Płyta jest dobrze wyprodukowana i słucha się jej naprawdę przyjemnie. Jedynym większym zarzutem jest jednolite brzmienie płyty. Jednak tak, jak wspomniałem, jest to domeną tego zespołu, więc ktoś kto zna ten zespół na pewno im to wybaczy. Czuć ewidentny fun, który był podczas nagrywania. Na pewno płyta jest lepsza od poprzedniczki. Jeżeli wybieracie się na imprezę w takim klimacie, to tak naprawdę dowolny numer sprawdzi się na niej idealnie. Podsumowując, płyta na pewno znajdzie spore grono sympatyków. Trudno mówić o lepszych i słabych momentach, te zależne są od gustu słuchaczy. Na pewno tytuł nie jest adekwatny do kapeli i już nie ssą.
Tracklista
- Out Of Style
- Dirty Rotten Bizkit
- Dad Vibes
- Turn It Up, Bi^ch
- Don’t Change
- You Bring Out the Worst in Me
- Love The Hate
- Barnacle
- Empty Hole
- Pill Popper
- Snacky Poo
- Goodbye