Koncert na którym nie byłem, płyta której nie kupiłem – J. S. Ondara

Berlin.

Jest wtorek, jedziemy zatłoczonym metrem, wokół pełno berlińczyków, każdy w spokoju czeka swojej stacji. Siedzący czytają gazety lub książki, stojący słuchają muzyki. Jakiś mężczyzna w marynarce z kaskiem rowerowym pod ręką przeciska się do wyjścia. To nasza stacja, Eberswalde Strasse – schodzimy w dół po schodach, idziemy wzdłuż ulicy pod balkonami XX-wiecznych robotniczych kamienic, by dotrzeć do FRANNZ Clubu, jednego z kultowych miejsc muzycznych na mapie stolicy Niemiec.

Sala jest nieduża, jak na artystę, który przyjechał tu wprost ze Stanów Zjednoczonych i w ciągu przeszło 3 miesięcy gra już drugi koncert w Berlinie, wyprzedając wszystkie bilety. Pierwszy, styczniowy transmitowany był nawet przez berlińską rozgłośnię radioeins, a tydzień później na łamach magazynu Rolling Stone ukazał się artykuł zatytułowany „Artysta, którego musisz poznać”.

Kwietniowy koncert w dzielnicy Prenzlauer Berg, był pierwszym z 10 przystanków na europejskiej trasie koncertowej promującą debiutancki album „Historyjek z Ameryki”.

Światła lekko przygasły, płynąca w tle muzyka zamilkła, a publiczność przestała szeptać. Niespodziewanie na niewielką, kameralną scenę wyszedł młody 26-letni chłopak. Uwagę przykuwał jego jasny, wzorzysty, wełniany garnitur i ciemnozielony filcowy kapelusz ze skórzanym paskiem. Wziął do rąk klasyczną gitarę, usta przyłożył do srebrnego mikrofonu. Po dłużącej się w nieskończoność chwili uderzył w struny i zaczął śpiewać, cała publiczność zamarła i tylko dusze popłynęły w górę podążając za drżącym falsetem, by przebyć podróż, która może powstać tylko w amerykańskim śnie.

Nairobi.

Kenia. Muzyczna podróż do Frannz Clubu, powinna właściwie rozpocząć się tutaj, gdzie przed kilkoma laty młody J.S. w obskurnej kawiarence internetowej na przedmieściach Nairobi usłyszał po raz pierwszy o Bobie Dylanie. Od tego czasu jego twórczość stała się obsesją dla młodego Kenijczyka: opuszczał lekcje, a pieniądze przeznaczone na autobus do szkoły zamieniał na minuty słuchania i odkrywania amerykańskiego folku.

Choć muzycznego rozwoju J.S. Ondara można dopatrywać się już wcześniej, droga którą obrał na pewno nie wskazywała na przyszłą karierę muzyczną. Nie pochodził z rodziny muzycznej, a jego styczność z instrumentami i dźwiękami nie różniła się zbytnio od tej szkolnych kolegów. Wyróżniał go zielony zeszyt, w którym spisywał swoje wiersze, teksty, piosenki. Odkrycie muzyki granej przez Dylana było jakby brakującym puzzlem w układance życia, który uświadomił mu, że jedyne co w życiu chce robić to tworzyć muzykę i śpiewać. Była jedna przeszkoda w spełnieniu jego nastoletniego marzenia: geografia. Kenia – gdzie mieszkał, nie dawała nawet najmniejszej szansy, by to marzenie mogło się spełnić. Wszystko postawił na jedną kartę. Zieloną kartę.

Minneapolis.

Jest mroźny luty, roku 2013. Ameryka wita młodego Kenijczyka mroźną zimą. Amerykański sen pryska jak spadające na podłogę kostki lodu. Romantyczną wizję zamrażają surrealistyczne horyzonty, na których nie pojawia się absolutnie nic. Ucieczka z Czarnego Lądu miała być jedynym niewykonalnym zadaniem w całym planie, tu na miejscu sen miał się tylko spełniać, a nie zmieniać się w koszmar. Prawdziwy koszmar imigranta, w którym nie znasz nikogo, nie masz zespołu, nawet jednej osoby potrafiącej grać na gitarze. Rozwiązanie przychodzi tylko jedno: kupno gitary, poradniki nauki gry na YouToubie, tworzenie własnego stylu złożonego z trzech składników: gitary, głosu i oryginalnej klasycznej garderoby (lub jak kto woli second hand). Jednak kluczem do sukcesu był talent połączony z ciężką i wytrwałą pracą. I dachem nad głową, zapewnianym przez ciocię.

Po 3 (!) latach jego covery, takich artystów jak Nirvana, Neil Young czy Dylan, trafiają do ucha Andrea Swenssona, który w lokalnym radiu tworzy audycję kreującą gusty słuchaczy.

Dalej scenariusz nie przewiduje już zaskoczeń, J.S. Ondara dostaje zaproszenie do Los Angeles, gdzie zabiegają o niego różne wytwórnie, by we współpracy Verve Label nagrać swoją debiutancką płytę „Tales of America”.

Och, Libanie, życie to krótka chwila
Więc nie siedź samemu
W nieustannym lęku
Otwórz się, nie bądź jak Kanada

 

Debiutancka płyta J.S. Ondara „Tales of America” ukazała się 15 lutego tego roku. Artysta swoim niepowtarzalnym tenorem przechodzącym w drżący falset, opowiada historyjki młodego outsidera-imigranta, który na własnej skórze przekonał się co to znaczy Amerykański Sen. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla miłośników gitar i amerykańskiego folku!

Jego europejska trasa koncertowa dobiegła końca, aktualnie jest w tournée po Stanach. Jeśli więc, tak jak piszący ten artykuł, nie miałeś okazji usłyszeć J.S. Ondara na żywo to pozostają jeszcze dwie opcje. Pierwsza, najprostsza, to przesłuchanie jego najnowszej płyty. Druga, skomplikowana, to obejrzenie jego berlińskiego koncertu transmitowanego przez Berlińskie radioenis. A jeśli to nie wystarczy, to pozostaje tylko karmić się tekstami:

W zegarze siedzi bestia,
strzegąca przed muzyką,
I duch z rzeki przygląda się uważnie
nie pozwalając podejść bliżej
I przeglądać jego zdjęcia…

Tutaj można obejrzeć styczniowy koncert, zarejestrowany przez berlińską rozgłośnię radioeins

Korzystałem:
www.jsondara.com
https://www.rollingstone.com/music/music-features/j-s-ondara-tales-of-america-interview-790867/
https://www.radioeins.de/programm/sendungen/mofr1921/interviews/j-s–ondara.html
ZDJĘCIA

Tymon Pastucha