W końcu, po 13 latach oczekiwania, otrzymaliśmy kontynuację najbardziej kasowego filmu w historii kina. Po takim czasie oczekiwania widowni oraz fanów oryginału z 2009 roku urosły to gigantycznych rozmiarów. Sam reżyser też pompował tę bańkę poprzez kampanię promocyjną swojego nowego dzieła. W końcu nastał ten dzień – „Avatar: Istota Wody” jest już dostępny w kinach na całym świecie. Czy warto było czekać na tę morską przygodę?
Akcja nowego „Avatara” rozgrywa się 10 lat po wydarzeniach z pierwszej części. Śledzimy losy rodziny Jake’a Sully’ego (Sam Worthington) oraz jego żony Neytiri (Zoe Saldana) na planecie Pandora. Doczekali się oni trójki potomstwa – Neteyama (Jamie Flatters), Lo’aka (Britain Dalton) oraz Tuktirey (Trinity Jo-Li Bliss). Oprócz tego adoptowali zrodzoną w tajemniczych okolicznościach córkę Grace Augustin, czyli Kiri (Sigourney Weaver) i ludzkiego chłopca Pająka (Jack Champion). Rodzina jednak nie może cieszyć się spokojem, ponieważ na ojczystą planetę Na’vi powracają ludzie chcący ponownie grabić zasoby naturalne tego świata dla własnego zysku. Dodatkowo zostaje powołany specjalny oddział Avatarów z pułkownikiem Milesem Quaritchem (Stephen Lang) na czele, którego zadaniem jest wyeliminowanie Turuk Makto, czyli Jake’a Sully’ego. Nasza niebieska gromadka będzie szukała schronienia wśród morskiego plemienia Metkayina. Muszą jednak najpierw przystosować się do ich stylu życia, a nie jest to wcale łatwe zadanie.
Fabuła filmu nie jest skomplikowana i nie stanowi najmocniejszego waloru produkcji. Cameron serwuje nam znane tropy, a widz od razu wie, do czego dane sceny prowadzą i jakie będą następne wydarzenia. Wątki rodzinne to typowa klisza o samoakceptacji oraz zrozumieniu, że dom jest tam, gdzie rodzina. Boli też fakt, że wiele dowiadujemy się poprzez ekspozycję wyłożoną nam przez narratora, a nie z ciekawych dialogów pomiędzy postaciami. Całość ogląda się jednak dosyć przyjemnie, jeśli przymkniemy oczy na prostotę scenariusza. Pomimo tego zdziwiłem się, ponieważ nie odczułem ponad trzygodzinnego metrażu nowego „Avatara”. Film jest płynny i dobrze się go ogląda. Na sam koniec ma się wrażenie, że finał zbyt szybko pędzi na łeb na szyję i aż chciałoby się od razu dowiedzieć, co będzie dalej.
Wodne syrenki
Postacie w tym filmie to typowe archetypy znane widzom. Nie przeszkadza to w ich odbiorze, choć z pewnością niektóre irytują. Jake oraz Neytiri są tutaj bardziej sprowadzeni do roli rodziców gdzieś w tle, ratują swoje dzieci z opresji i tak dalej. Na pierwszym planie jest właśnie owo potomstwo, które musi mierzyć się problemem odrzucenia przez społeczeństwo z powodu odmienności ich ojca. Do tego okres dojrzewania dorzuca jeszcze swoje trzy grosze. Netayam jako pierworodny jest typowym starszym bratem, który w potrzebie zawsze pomoże rodzeństwu i stanie w obronie rodziny. Lo’ak żyje w jego cieniu, buntuje się przeciwko zasadom oraz chce udowodnić swoją wartość. Często pakuje się przez to w kłopoty i popycha fabułę do przodu. Najbardziej niewykorzystana w tym filmie jest postać Tuktirey. Występuje zawsze gdzieś w tle i czuć, że więcej czasu ekranowego dostanie dopiero w kolejnych częściach.
Ambiwalentne odczucia wzbudza we mnie postać Kiri. Nie byłem fanem pomysłu, żeby Sigourney Weaver wcielała się w postać nastolatki, jednak wyszło jej to całkiem zgrabnie. Przeszkadza jedynie głos aktorki, który zdecydowanie nie należy już do młodej dziewczyny. Sama postać jest owiana tajemnicą jej pochodzenia, co niestety nie jest wyjaśnione w tej odsłonie. Szkoda, bo zarysowuje się to w ciekawy wątek, a połączenie i zafascynowanie naturą potrafią zainteresować.
Pozostałe postacie grają odpowiednio dobrze swoje role. Oczywiście denerwuje miejscami wspomniana wcześniej archetypiczność oraz jedno wymiarowość części bohaterów. Jedynie postać pułkownika, który w tej odsłonie otrzymał niebieskie ciało, dostało coś więcej do podbudowy swojej postaci. Jednak dla mnie to nadal za mało, żeby Miles Quaritch odgrywał rolę antagonisty całej serii.
Piękno rafy koralowej
Zdecydowanie najmocniejszą stroną produkcji jest warstwa wizualna. Tutaj też miałem największe oczekiwania, ponieważ pierwszy „Avatar” w swoim czasie, a nawet dzisiaj robi wrażenie pod względem efektów specjalnych. W tej kwestii reżyser na szczęście nie zawiódł. Sceny, które mają miejsce pod wodą, są prześliczne wręcz magiczne. Wszystko wygląda niesamowicie realistycznie, jakby oglądało się film dokumentalny o Pandorze. Cameron potrafi w monumentalizm i to czuć szczególnie na wielkim ekranie. Pozostałe sceny, tak zwane lądowe zachwycają już trochę mniej, choć nadal widoczny jest ogromny budżet przeznaczony na efekty specjalne. Miejscami jednak obraz wygląda niczym z gry komputerowej, co wybija z immersji w ten świat.
Seans obejrzałem w 3D oraz jakości HFR. Polega ona na większej płynności obrazu, czyli zamiast klasycznych 24 klatek na sekundę otrzymujemy 48 klatek. I tutaj jest niewykorzystany aspekt produkcji. Ponieważ wyższa płynność nie jest stała i co kilka scen przeskakuje między klasycznym a płynniejszym obrazem. Czułem się, jakbym grał w grę wideo i oglądał jakiś przerywnik filmowy, żeby chwilę potem przejść do rozgrywki. Efekt 3D nie zrobił na mnie wrażenia, tak samo, jak podczas seansu pierwszej części, ale na pewno pomaga zanurzyć się w ten świat. Jednak wybierając w kinie opcję 2D, niewiele stracicie.
Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze o oprawie dźwiękowej. Połączenie klasycznych utworów podbudowujących emocje podczas scen oraz pierwotnej, tubylczej muzyki wychodzi przyjemnie oraz pasuje do filmu. Jednak poza końcową piosenką od The Weekend, która dobrze zamyka seans, muzyczni puryści nie znajdą tutaj nic ciekawego.
Avatar: (nie)ostatni władca wody
Czy kontynuacja filmu „Avatar” to oczekiwany mesjasz kina, który przekracza granice technologii oraz immersji? Zdecydowanie nie. To po prosty kolejny sequel znanej nam produkcji. Bezpieczny fabularnie i olśniewający pod względem wizualnym. Zdecydowanie trzeba to zobaczyć w kinie, ponieważ jako doświadczenie streamingowe lub w telewizji mocno straci na swojej magii. Nie jest to produkcja idealna, ma wiele wad, takich jak płaskie postacie, prosta fabuła, problemy z tempem oraz – co zaskakujące – niewykorzystanie w pełni ponad trzygodzinnego metrażu. Jednak, jeśli podobała Wam się pierwsza część to i ta przypadnie do gustu. Ciekawa podbudowa pod pozostałe części franczyzy. Jednak dopiero czas pokaże, czy to godny finansowo następca pierwszej części z 2009 roku.
Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura