Robert Glasper jest tym rzecznikiem otwartego kościoła jazzu, który, w luźnym t-shircie i z czapką typu beanie w zamkniętych, nieklimatyzowanych pomieszczeniach, w koncyliacyjnym tonie, powołując się na nobliwych przodków, próbuje pojednać zwaśnione rody jazzu i hip-hopu.
Być może chce przypomnieć, w dobie kosmicznego kosmopolityzmu, wypluwaczom rymów o ich plantacyjnych korzeniach. Trzecie wydawnictwo spod szyldu Czarnego Radia jest głosem wołającego na puszczy, no bo — kim, do cholery, jest Robert Glasper?
Kto to Robert Glasper? Lauryn Hill ma wątpliwości
Jej wątpliwości wyszły na jaw w czasie letniego beefu z Robertem Glasperem A.D. 2018. Bruce Lee klawiszy rzucił rękawicę Ms Hill przypominając jej historię z czasów przereklamowanej Miseducation…. Opowieść o złej pani żyjącej w sławie i chwale z talentów muzyków studyjnych, o których wspomnieć w swym booklecie magicznie zapomniała, a których rzemiosło kwestionowała, jak czwarty mistrz podejrzeń. Postawiona przez nią w ramach responsu pod znakiem zapytania bytność pianisty rodem z Houston, wówczas już trzykrotnego laureata Grammy wydawać się może nietrafionym chwytem. Jeżeli jednak szkic psychologiczny od Glaspera można uznać za wiążący, Hillowski high-life i duma jej na to nie pozwala.
Jeżeli koncert, w przerwie którego rozgrywany jest mecz futbolu amerykańskiego — Superbowl — odważyłby się dać swoje kultowe 15 minut komuś, kto ani razu nie gościł u Ellen DeGeneres czy Jimmiego Fallona, Robert Glasper miałby plany na lutowy wieczór. Człowiek pokolenia wychowanego w pionierskich latach hip-hopu, zakochany tak samo w Johnie Coltrane jak w Jamesie Yancey’u, outgoing guy (Radio Meteor jest tolerancyjne), który nagrał klasycznie jazzowe — niektórzy dodadzą: kawiarniane — Canvas, a około dekadę później jazz-hopowe To Pimp… z kolejnymi kolegami, o których Ms Hill może już zapomniała, jest być może orędownikiem jazzu najbardziej bliskim współczesnym standardom.
Dług u Hargrove’a
Kiedy krytykom różnych proweniencji rozplątują się języki na temat Black Radio, jest on dla nich muzycznym nowym światem vel jakimś kamieniem milowym. Nie wiadomo, czy z powodu słabej pamięci czy ze wspomnianego high-life, wydają się zapominać o dawnym mistrzu, który żenił jazz z soulem, funkiem, rhytm and bluesem czy rockiem zanim takie granie wynalazł Glasper — o Royu Hargrovie. Jego Hardgroove (2003) i Distractions (2006) były tym wszystkim, za co dzisiaj uchodzi Black Radio na długo przed tym, kiedy ludzie zaczęli upubliczniać swoje dane na kanałach Zuckerberga. Zanim na krążkach Glaspera pojawiła się Erykah Badu czy Common, pojawiali się wcześniej u Hargrove’a, czego nikt chyba nie nazywał wtedy reformatorskim, rewolucyjnym zagraniem i nikt raczej nie podnosił głosu, by rzec, że Hargrove na nowo definiuje gatunki, co można z kolei przeczytać o Glasperze. Nazywanie go pionierem takiego fusionowego muzykowania jest, jak się zdaje, nieporozumieniem.
Black Radio III
10 lat po wydaniu pierwszej odsłony radiowego tryptyku, Robert Glasper nagrał trzecią część w zdalnym świecie pandemii. Proces twórczy w takiej formule spłodził parę świetnych numerów: Shine, z zestawu najbardziej Hargrov’owy, z niezłymi dęciakami na drugim planie czy Black Superhero z ciężkimi, rozdzierającymi powłokę klawiszami od Glaspera. W obu przypadkach będących osnową slamerskich wynurzeń.
Nie zabrakło u Glaspera muzaków vel utworów do pomijania, jak te z Jennifer Hudson czy Ty Dolla Signem. Najlepszym, co mogły zaoferować niektóre nagrania, to ich ogony, instrumentalne etiudy wyjęte jakby z jam sessions, kontrastujące z cyfrowym połyskiem reszty kawałka.
Wydawnictwa od tego Pana przyzwyczaiły nawet ludzi z Prager University do swojej fiksacji wokół BLM. Wszyscy, wydaje się, usłyszeli już o dziejowych przewinieniach białego człowieka i kolejne przypomnienia nie robią już na nikim wrażenia.
Być może jest to najlepsza część tej radiowej trylogii. Z pewnością nie jest to jednak najlepsza rzecz od Roberta Glaspera. Abstrahując od jego licznych działań w gościach, wydał on świetny Fuck Yo Feelings i dobry Everything’s Beautiful, duet z nagraniami Milesa Davisa. Być może przez zdalne zajęcia, być może przez dekadencką atmosferę ostatnich miesięcy — jest usprawiedliwony.