Utah Jazz będzie walczyć!

W NBA zazwyczaj, kiedy wymieniasz swoje największe gwiazdy, bądź najlepszego zawodnika na słabszych koszykarzy lub wybory w drafcie, de facto skreślasz się z poważnej rywalizacji o mistrzostwo ligi. Następuje wtedy tzw. tankowanie – kiedy osiadasz na dnie konferencji, próbując stworzyć coś z niczego. W tym okresie głównie wypatrujesz łakomych kąsków w drafcie, szlifujesz utalentowane diamenty, inwestujesz w obiecujących zawodników, którzy nie mogą znaleźć swojego miejsca w lidze i szukasz kogoś doświadczonego, nieco wypalonego, ale taniego, skłonnego jeszcze chwilę pograć dla samego grania. 

Takie drużyny to zawsze ciekawe mieszanki, gdzie niejednokrotnie można zawiesić na czymś lub kimś wzrok. W szerszej perspektywie są jednak niemal zupełnie niegroźne. Pokazywały to przykłady Orlando Magic i Detroit Pistons, czy od niedawna Oklahoma City Thunder i Houston Rockets. Czy jednak po odejściach najważniejszych zawodników drużyna zawsze musi ratować się „tankowaniem”? Obniżać aspiracje do zera, by mieć choćby cień szansy na lepszą przyszłość? Na te pytania odpowiada drużyna Utah Jazz.

Biała flaga w Salt Lake City

Po latach niepowodzeń w walce o tytuł, bolesnych porażkach w 1. lub 2. rundzie play-offów i w obliczu niekończących się syzyfowych prac wielkich zawodników, latem tego roku generalny manager Utah Jazz Danny Ainge, postanowił, wydawać by się mogło, się poddać. Legenda Boston Celtics złożyła broń, podejmując dwie szokujące decyzje o wymienieniu najlepszych zawodników swojej drużyny za pakiety złożone z młodych graczy i możliwości draftowych. Donovan Mitchell, jeden z najlepszych shooterów w lidze, trafił do Cleveland Cavaliers, unikając tragicznego żywota w New York Knicks. Natomiast Rudy Gobert, trzykrotny najlepszy obrońca sezonu i koszmar Polaków z EuroBasketu, powędrował do Minnesoty Timberwolves. W zamian „Nutki” łącznie otrzymały: 26-letniego Malika Beasleya, 23-letniego Jarreda Vanderbilta, 21-letniego Walkera Kesslera, 25-letniego Lauriego Markkanena, 22- letniego Ochaira Agbajiego, 23-letniego Collina Sextona, trzy niezastrzeżone picki w draftach (2025, 2027, 2029) oraz dwie zmiany wyborów (2026, 2028). Przesłanie było proste: budujemy się od zera, dajemy sobie czas, tankujemy.

Utah Jazz
fot. sportslifetale.com

Jazz skazani na porażkę?

Utah Jazz nie miało na początku sezonu nawet nazwiska, którym mogłoby postraszyć oponentów. Wszystkie najgroźniejsze, które od kilku sezonów regularnie prowadziły ten klub do play-offów, nagle przypasowano do innych koszulek. „Jazzmani” pozostali z zawodnikami utalentowanymi, ale niedoświadczonymi, lub z rozpoznawalnymi, lecz w niepewnej formie. Nie było argumentów, by dawać realne szanse na jakikolwiek wysoki cel drużynie z północy kraju. Zwłaszcza, że ich rywalami w konferencji byli choćby Suns, Pelicans, Clippers, Warriors, Nuggets, czy Mavericks, czyli składy wręcz nieprzyzwoicie silne. Polityka transferowa Ainge’a wydawała się jednoznaczna.

fot. clutchpoints.com

Atak underdoga

Przykład Utah Jazz z początku tego sezonu dobrze jednak pokazał, że w koszykówce praktyka często wypiera teorię, a działania klubowych managerów nie zawsze przekładają się na pracę drużyny na parkiecie.

„Jazzmani” od samego początku pokazywali, że wciąż potrafią solidnie napsuć krwi czołowym drużynom w lidze. Pewnie i wysoko pokonali Denver Nuggets prowadzone przez dwukrotnego MVP ligi Nikolę Jokica, będącego przez ostatnie sezony w swojej życiowej formie. Udało im się także wygrać w dogrywce różnicą jednego punktu z odrodzonymi New Orleans Pelicans po powrocie Ziona Williamsona, rewelacji młodego pokolenia koszykarzy. W następnych meczach dwa razy z rzędu poradzili sobie z zachwycającymi sezon temu Memphis Grizzlies, stawiając opór innej młodziutkiej gwieździe, Ja Morantowi. Kolejno podbili obie części Los Angeles. Ośmieszyli „ulepszoną” obronę Lakersów, nabijając na nich licznik do 130 punktów. Poradzili sobie też z Clippers – teoretycznymi, bardzo poważnymi pretendentami nawet do finałów konferencji.

Piętnaście spotkań i tylko pięć porażek. Statystyka zupełnie nieprzystająca do tego, co działo się w presezonie, kiedy „Jazzmani” w czterech meczach zanotowali trzy porażki. W tym jedną szczególnie upokarzającą z Toronto Raptors, kiedy różnica punktowa wyniosła nieco ponad trzydzieści punktów. Tymczasem w listopadzie „Nutki” dotarły na szczyt konferencji zachodniej, mając za plecami superteamy Warriors, Clippers czy Mavericks.

Utah Jazz
fot. Utah Jazz

Boja ratunkowa

Co najciekawsze, drużyna prowadzona przez Willa Hardy’ego w rywalizacji na parkiecie ustępowała zazwyczaj zespołom niżej notowanym. Po szokujących wygranych z Pelicans czy Nuggets traciła punkty w równie zaskakujących okolicznościach z wyraźnie osłabionymi od paru lat, nieprzekonującymi i tankującymi Houston Rockets. Ulegli też chaotycznej drużynie, jaką jest ekipa Washington Wizards. Zostali także dość wysoko pokonani przez Philadelphię 76ers, którzy do tego spotkania mieli problem z formą lidera drużyny, Joela Embiida oraz nieprzekonującą pracą trenera Doca Riversa. To pokazywało, że drużyna z północy USA potrafiła też mile zaskoczyć niektórych przeciwników. Tych, którym potrzebne są zwycięstwa do walki o play-in lub play-offy, ale też tych, którzy pragną rozwinąć swoje drużyny. 

Fińska zamieć punktowa z Jazz

Największą rewelacją Utah Jazz byli oczywiście ich nowi zawodnicy, którzy olśniewali formą w niezwykle zespołowej koszykówce Willa Hardy’ego. Nic dziwnego, że gracze niewyróżniający się indywidualnie w swoich klubach wspólnymi siłami potrafili stworzyć świetnie działający organizm.

Mimo wszystko jeden zawodnik wyraźnie wybijał się na tle innych partnerów statystykami. Fiński silny skrzydłowy Lauri Markkanen, którego nazwisko nie mówi niedzielnym fanom koszykówki zbyt wiele, stał się główną siłą drużyny. Podtrzymywał skuteczność rzutów blisko kosza na poziomie 53%, co oznaczało, że przeważał choćby nad Kevinem Durantem i minimalnie odstawał od Giannisa Antetokounmpo, których średnia wynosiła nieco ponad 54%. Był również pewniejszy na linii rzutów osobistych od Devina Bookera, gdyż ten notował 86.8% celnych rzutów, a Fin 88%. Ponadto zbierał średnio 8.5 piłki na mecz, czym nieznacznie ustępował choćby Anthonemu Davisowi z liczbą 10.5. Łącznie zaliczał też średnio aż 23.2 punktu na spotkanie. Dla porównania LeBron James notował 20, a Jimmy Butler 22 oczka.

Porównując tych zawodników z racji wieku, doświadczenia i renomy, były to naprawdę dobre liczby. Wciąż jednak niewystarczające, by stawiać Fina na równi z czołowymi skrzydłowymi ligi, takimi jak Tatum, Durant, czy Giannis, którzy mieli ich ponad 30. Oczywiście wpływ na tę dysproporcję miały też rzuty trzypunktowe, które były piętą achillesową byłego gracza Chicago Bulls.

Lauri Markannen dominował w ofensywie Utah Jazz i osiągał świetne liczby, patrząc na pojedyncze mecze, jak i całościowe statystyki. Doskonale wpasował się w schemat Hardy’ego, prowadząc swoją drużynę do kolejnych zwycięstw, które coraz częściej bywały zasługą jego ponad trzydziestopunktowych występów.

fot. basketusa.com

„Jordan is the g.o.a.t” i jeźdźcy znikąd

Fin w swoich działaniach nie był jednak osamotniony. Miał wsparcie choćby Jordana Clarksona – przez wielu uważanego za najlepszego „szóstego gracza” ligi (pierwszego wchodzącego z ławki), cudem ocalałego po rewolucji Danny’ego Ainge’a. Choć ten wytatuowany zawodnik zdecydowanie bardziej zachwycał wejściami z ławki, z powodzeniem dawał też radę jako starter. Mimo że jego statystyki nie wyglądały imponująco, jak to u typowych „zadaniowców” bywa, były gracz Lakers stanowił często drugie po Markkanenie najefektywniejsze ogniwo na parkiecie, podtrzymując dobrą dyspozycję od pierwszej sekundy i dając drużynie drugi oddech z ławki.

Istotną rolę odgrywał również Collin Sexton, który wreszcie powrócił po ciężkiej kontuzji, wskakując na pułap 38.6% skuteczności rzutów za trzy. To postawiło go choćby nad Jaylenem Brownem i minimalnie za Damianem Lillardem oraz Ja Morantem, którzy osiągali odpowiednio 39% i 40%. Takie statystyki po tak długiej przerwie w grze nie mogły zostać odebrane jako przeciętny wynik. Bardzo ważny dla przebiegu akcji okazywał się też Mike Conley, który notował najwięcej asyst w swoim zespole, bo aż 8.2. Lauri Markkanen mógł zatem liczyć na bardzo solidne wsparcie.

Utah Jazz
fot. Josh Padmore/ thejnotes.com

W jedności Jazz siła

Utah Jazz po odejściu wielkich gwiazd paradoksalnie rozkwitło formą i odkryło, że sposoby atakowania mogą być różnorodne. Zespół przestał być dysfunkcyjny w grze. Donovan Mitchell nie był już przyjaznym „Spidermanem” z sąsiedztwa, który zawsze przybywał na ratunek, momentami bez niczyjej pomocy niosąc na barkach los klubu. Na jego pozycji pojawili się koszykarze czujący zaufanie względem innych, dzielący się obowiązkami i zapewniający balans w ofensywie. Odejście Rudy’ego Goberta rozwinęło grę centra, który nie był ściśle przywiązany do swojego miejsca na boisku. W dodatku dawał większe możliwości w grze. Potrafił swobodnie zmieniać pozycje na parkiecie z innymi zawodnikami i być przydatny w każdej jego części. Umiał także poradzić sobie na rozegraniu.

Wszechstronne umiejętności zawodników oraz nieustanna skłonność do rozwoju doskonale wpasowała się w pomysł na drużynę Willa Hardy’ego. W niej liczy się gotowość do dostosowywania się do warunków meczowych. Utah miało szerokie możliwości do korekty taktyki obronnej. Skrzydłowy mógł grać zarówno na swojej pozycji, jak i w roli centra, co pokazywał choćby Kelly Olynyk. W ataku decydującą rolę odgrywał Markkanen, ale mógł zaufać Clarksonowi, Conleyowi, czy Horton-Tuckerowi. Oni okazywali mu wsparcie, gdy ten był w potrzasku.

„Jazzmani” przestali się opierać na jednostkach. Zwrócili się ku tradycyjnej zespołowej koszykówce, gdzie każdy jest ważny i odgrywa swoją rolę. Zawodnicy odłożyli swoje ego na bok i nie chcieli decydować w pojedynkę o przebiegu meczu. Nie czuli potrzeby przerzucania losu drużyny na dane jednostki. Ewidentnie hołdowali zasadzie, że tylko razem mogą coś osiągnąć, co pokazywały w miarę wyrównane statystyki zawodników. I choć paru koszykarzy wyraźnie odznaczało się swoją nieprzeciętną dyspozycją, to nie wynikała ona jedynie z ogromu talentu, a z tworzenia sobie dogodnych szans na parkiecie, różnicowaniu poczynań i dopasowaniu odpowiednich elementów pod układankę taktyczną Hardy’ego.

 „Utah Jazz nie zamierzają tankować”

Taki tytuł można było przeczytać na stronie „Roster” na Facebooku. Odnosił się do jednej z wypowiedzi Danny’ego Ainge’a:

Byłem już wcześniej o to oskarżany [budowanie zespołów do tankowania]. To nigdy nie było prawdą.

Co przez to można rozumieć? Prawdopodobnie to, że „Jazzmani” przez pryzmat imponującego wejścia w sezon realnie wierzą, że uda im się osiągnąć cel, jakim jest dojście do finałów konferencji lub nawet do samego finału ligi. Coś, czego nie udało się osiągnąć ze współczesnymi wielkimi zawodnikami, ma się udać z młodą siłą nowego zespołu Hardy’ego. Jedno jest pewne: Ainge ryzykuje wszystkim. Tankowanie w tym momencie byłoby logicznym posunięciem ze względu na finał bitwy, która toczy się teraz w kuluarach gabinetów o Victora Wenbanyamę – upragnioną przez wszystkich, francuską gwiazdę przyszłorocznego draftu. Wiadomym jest, że drużyny będące najniżej notowane w lidze mają największe szanse na otrzymanie go w loterii picków. „Nutki” postanawiają zmniejszyć swoje szanse, deklarując się jako konkurenci do walki o najwyższy cel. Czy to na pewno rozsądne?

fot. deseret.com

Czy warto wierzyć w Jazz?

Na ten moment wyrokowanie, gdzie w tabeli ostatecznie wylądują zawodnicy z Salt Lake City, nie ma raczej sensu, gdyż jest to dopiero początek sezonu. Myśląc jednak czysto racjonalnie w kwestii sportowego planu, Danny Ainge popełnia gigantyczny błąd. Podejmuje walkę w momencie, gdy niewielu jej rzeczywiście oczekuje. Można podziwiać wiarę w projekt trenera, ale jeśli „Jazzmani” dojdą do play-inów, bądź do drugiej rundy play-off, w których odpadną, a w drafcie nie uda im się pozyskać Wenbanyamy, ciężko nawet opisać, jaki kataklizm może przetoczyć się przez Salt Lake City.

Danny Ainge w przytoczonym wywiadzie mówi między słowami „wszystko albo nic”. Biorąc pod uwagę jakość kadr Dallas, Bostonu, LA Clippers czy Milwaukee, szala ugina się bardziej pod naciskiem niczego. Gdyby Utah jakimś cudem wygrało, byłaby to z pewnością jedna z największych sensacji i piękniejszych opowieści w historii NBA. Niestety takie wydarzenia mają zazwyczaj minimalne szanse spełnienia. NBA dawała ostatnimi czasy wiele takich chwil, jak choćby te z Bucks, Cavs, bądź Raptors. W przypadku „Jazzmanów” w 2023 roku trzeba będzie raczej podpisać wcześniej pakt z diabłem, by dać im szansę na przebicie osiągnięć drużyny Mitchella i Goberta, a nawet może i Malone’a i Stocktona. Danny Ainge może w tym momencie wyjść albo na największy umysł wśród koszykarskich menadżerów, albo kompletnego szaleńca.

Michał Korek

***

Po więcej ciekawych tekstów ze świata sportu zapraszamy tutaj –> Planeta Sportu