O tym, że internet zalany jest małymi, słodkimi kotkami wie każdy, komu choć raz nudziło się przed ekranem telefonu. Mało kto natomiast ma świadomość, że uroczy wizerunek tych sierściuchów pojawił się już na przełomie XIX i XX wieku. Wszystko to za sprawą brytyjskiego artysty – Louisa Waina. Historia, która się za tym kryje, może jednak wywołać zupełnie odwrotne emocje, o czym przekonuje nas Szalony świat Louisa Waina.
Wiktoriańska baśń
Will Sharpe w swoim nowym filmie przenosi nas do dziewiętnastowiecznej, wiktoriańskiej Anglii. Tam właśnie poznajemy odrealnionego artystę i wynalazcę – Louisa Waina (Benedict Cumberbatch). Rozdarty między wieloma zainteresowaniami a koniecznością utrzymania rodziny mężczyzna nie potrafi ustabilizować życia swoich bliskich. Trudną sytuację ratuje nowozatrudniona guwernantka – Emily (Claire Foy) – która kompletnie odmienia (uczuciowy) świat Waina. Szczęśliwą, jednak niezaakceptowaną przez rodzinę parę z czasem dopada fatum – choroba Emily. Życie Louisa znów diametralnie się zmienia i pcha go do pierwszego kroku w stronę zapaści w głębinach „kocich wizji”.
Szalony świat Louisa Waina – dosłownie szalony
Na wstępie, chciałbym zdementować większość głosów, że Szalony świat Louisa Waina jest jedynie „ładną komedią o kociarzu”. Jest to nieprawdopodobnie estetyczna produkcja, ma elementy humorystyczne i bezsprzecznie wszędzie latają kotki, jednak clue leży w zupełnie innych kategoriach. Sam spodziewałem się ckliwego dramatu do obejrzenia i zapomnienia, ale jedynym, o czym zapomniałem, okazała się dodatkowa paczka chusteczek. Każdy, kto ma w planach wybranie się na nowy film Sharpe’a, powinien mieć świadomość, że jest to istne trzęsienie emocji. Bez dalszego wykręcania kota ogonem, już tłumaczę dlaczego.
Abstrahując od choroby i śmierci żony Louisa, film niesie ze sobą potężny ładunek emocjonalny także w innych aspektach. Wraz z rozwojem historii dowiadujemy się, że główny bohater cierpi na odmianę choroby psychicznej, którą dziś nazwalibyśmy schizofrenią. Mężczyzna od najmłodszych lat miewał wizje, lęki i napady strachu, których nie był w stanie kontrolować.
Cała sytuacja pogorszyła się po odejściu miłości jego życia. Wtedy właśnie Louis zaczął niemal maniakalnie tworzyć rysunki ich kota – Petera – aby utrzymać pamięć o Emily. Wkrótce malarz zaczął produkować rysunki słodkich, zantropomorfizowanych kotów na skalę masową, wywracając wizerunek tych zwierząt do góry nogami. Cała Anglia z marszu pokochała rozkoszne grafiki, które na stałe zagościły na kartach największych gazet w kraju.
Osobliwe techniki i osobliwe role
Jeśli chodzi o techniczne aspekty produkcji, schizofrenię i artystyczną duszę Louisa Waina udało się pokazać twórcom w niesamowity sposób. Film ogląda się niczym baśń wyjętą prosto z XIX wieku, a wszystko dzięki nietypowej realizacji zdjęć. Zastosowano tu technikę matte paintingu – domalowywania elementów krajobrazu do kadrów, w celu osiągnięcia efektu, jakby były one wyciągnięte prosto z obrazów.
Ponadto, twórcy sięgnęli także do analogowego wideo, aby nadać produkcji jeszcze większego surrealizmu. Wszystko to składa się na niezwykle spójną wizję świata artysty, opanowanego przez lęki i urojenia. Mimo iż bywa on przerażający, potrafi także razić pięknem, którego zwyczajny człowiek nie może dostrzec.
Trzeba oczywiście wspomnieć o grze Benedicta Cumberbatcha i Claire Foy. Dali oni niesamowity pokaz aktorski, w przepiękny sposób pokazując uczucie łączące dwie zakochane w sobie – i w świecie – osoby. Słabych momentów w ich wykonaniu jest naprawdę tyle, co kot napłakał. Widać, że aktorka świetnie czuje się w wiktoriańskich klimatach – w końcu znamy ją z roli królowej Wiktorii – a Cumbertbatch?
Jego rola z pewnością zasługuje na szczególną uwagę. Była ona po Psich pazurach czymś zupełnie innym. Psychicznie chora i pogrążająca się w rozpaczy postać nigdy nie jest łatwą do odegrania. A jednak aktor zdaje się dokładnie rozumieć swoje zadanie. Cumberbatch przypomniał mi swój występ w Grze tajemnic, gdzie wcielał się w podobnie osobliwą postać, być może stąd ta swoboda.
Szalony świat Louisa Waina – tylko dla kociarzy?
Na samym końcu jeszcze raz głośno zaznaczę, że nie jest to jedynie ładny film o kociarzu. Nie możemy też nazwać tego dzieła stricte komedią. Elementy humorystyczne pojawiają się tu i tam, jednak trzeba mieć na uwadze, że jest to bardzo smutny film, który łzy wyciska nie tylko na ostatnich scenach. Produkcja spodoba się więc i zaprawionemu kociarzowi i każdemu, kto w kinematografii szuka czystego piękna. Moim zdaniem, film bezsprzecznie warto zobaczyć. Jeśli jednak kogoś takie kino nie przekonuje, nie ma sensu głaskać kota pod włos.
Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura