Nie martw się, kochanie – It’s A Man’s Man’s Man’s World

Jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów 2022 roku nareszcie pojawił się na ekranach. Wydaje się jednak, że w mediach głośniej było o dramach dotyczących produkcji, niż o samym Nie martw się, kochanie. Czy nowe dzieło Olivii Wilde z Harrym Stylesem w jednej z głównych ról, sprostało zapartym oddechom widzów?

Plakat promujący film  „Nie martw się, kochanie"
Plakat promujący Nie martw się, kochanie, źródło: wikipedia.org

Pastelowa Ameryka lat 50′

Pierwsze sceny Nie martw się, kochanie przenoszą nas prosto do Ameryki lat 50’. Na środku pustyni, w niewielkim miasteczku o znamiennej nazwie „Victory”, mieszka Alice (Florence Pugh) wraz z mężem Jackiem (Harry Styles). Młode małżeństwo prowadzi w Victorii szczęśliwe życie pełne spotkań towarzyskich, alkoholu i rutyny. Tak, rutyny, gdyż każdy dzień wygląda dla mieszkańców identycznie. Zaraz po śniadaniu, mężczyźni, dopijając kawę, chwytają teczkę i jak zgodne stado jadą samochodami do pracy. W tym czasie kobiety, niczym westalki, wykonują domowe obowiązki.

Wszystko wydawałoby się normalne, gdyby nie parę faktów. Mieszkańcy mają surowo zabronione opuszczanie miasta, a wszystko, co związane z projektem Victoria jest ściśle tajne. Dodatkowo, wokół biegają faceci w czerwonych śpioszkach (no dobra, kombinezonach). Po pewnym czasie Alice zaczyna się zastanawiać, co właściwie robi w tym miejscu. Dlaczego nie może go opuścić i co jest tym „wyższym celem”, który w kółko wałkowany jest w radiu.

Nie martw się… o reklamę

Nie da się chyba zaprzeczyć, że promocję produkcja miała niesamowitą. O filmie było już głośno jeszcze na długo przed premierą, a na pierwsze wyświetlanie ludzie walili drzwiami i oknami. Co się dziwić. Abstrahując od szalenie dobrze zapowiadającego się dzieła, w obsadzie zasiadali Florence Pugh, Olivia Wilde (reżyserka) albo Chris Pine. No i oczywiście przepustka do sukcesu: Harry Styles.

Pugh, grającą główną rolę, możemy kojarzyć z Małych Kobietek (za które dostała nominację do Oscara). Jednak to występ w Nie martw się, kochanie prawdopodobnie zapewni jej renomę na lata. U jej boku znalazł się – po raz kolejny próbujący aktorstwa – Harry Styles. Tutaj chyba mogę darować sobie przedstawianie.

Całość dodatkowo doprawiły kontrowersje związane z romansem Wilde i Stylesa na planie, czy domniemanie spięcia na weneckim festiwalu między gwiazdą popu a Pinem. Producenci prawdopodobnie zacierali sobie ręce, widząc statystyki przed premierą. Jednak wbrew algorytmom, dziś nie o dramach, a o równie gorącym filmie. Co ciekawe, którego skrypt – autorstwa Katie Silberman – już od jakiegoś czasu znajdował się na hollywoodzkiej liście najgorętszych scenariuszy

Nie martw się, kochanie – amerykański koszmar

Zanim jednak o scenariuszu. Oczywistą rzeczą jest, że jednym z najbardziej raczonych podczas seansu zmysłów jest wzrok. Na Nie martw się, kochanie ma on dosłownie istną ucztę. Ameryka lat 50’, kolorystycznie analogowa scenografia i zdjęcia Matthew Libatique tworzą bezcenny klimat, za którym tęskni się jeszcze przez długi czas po napisach końcowych.

Ten piękny obrazek sprzężony został z idealnie kontrapunktującą go muzyką Johna Powella. Jej niepokojąco jękowo-sapiący charakter, który z czasem zastępuje klimatyczne Night time is the right time (Ray Charles), stanowi ciekawą odmianę od współpracy kompozytora z DreamWorks. Robi to piorunujące wrażenie i ma moc czynienia z idealnego amerykańskiego snu, amerykański koszmar. W ten sposób dwaj Panowie sprawnie ukazują odhumanizowane oblicze Victorii.

Florence Pugh w filmie „Nie martw się, kochanie"
Florence Pugh jako Alice Chambers, źródło: rollingstone.com

Ale to już było…

Jak już wcześniej wspomniałem, dotychczas szczęśliwa i zakochana w mężu Alice, zaczyna czuć się w rajskiej Victorii nieswojo. Może dlatego, że miasteczko jest rajem, ale dla zamieszkujących je mężczyzn – z enigmatycznym guru Frankiem (Chris Pine) na czele. Mają wygodne domy z basenem, dużo pieniędzy, władzę i… oddane, niezadające pytań żony. Głównej bohaterce zaczyna coś w tym idealnie poukładanym, jednak pełnym tajemnic życiu – mówiąc kolokwialnie – śmierdzieć.

Tym bardziej, gdy po zapuszczeniu się poza miasto, zaczyna widzieć różne dziwne zjawiska, które nazwalibyśmy błędami w Matrixie. Ludzie znikają, lustra nie do końca odbijają rzeczywistość, a do tego dochodzą jeszcze halucynacje. Od tego momentu twórcy zaczynają bawić się z nami kinem slow-burn. Stylistycznie przywołuje ono na myśl Truman Show albo Tajemniczą wyspę. Jednak gdy tylko zaczynamy barykadować się hasłem: „Ale to już było”, Olivia Wilde wyważa drzwi obcasem.

Scena z filmu „Nie martw się, kochanie"
Florence Pugh i Harry Styles, źródło: nytimes.com

Sny o byciu samcem alfa

No właśnie. Poza ekstremalnymi walorami estetycznymi i świetną grą Florence Pugh, ambitna reżyseria Olivii Wilde – podobnie jak scenariusz – niesie ze sobą przesłanie. Interpretacji obrazu może być naprawdę wiele, zaczynając od potrzeby utopijnej unifikacji, przez krytykę wielkich możliwości technologii, kończąc na wątkach feministycznych. Do tego ostatniego wiedzie jednak w najwięcej tropów.

Nie martw się, kochanie demaskuje bowiem ciosy, podszyte snami o byciu samcem alfa, wymierzone w postępującą emancypację kobiet, które w Hollywood grają coraz większą rolę. Nie to, co w Victorii, gdzie patriarchat konsumuje się z poranną kawą, a potrzeba mężczyzny jest na szczycie społecznej piramidy Maslowa. Silberman i Wilde oddają prztyczkiem w nos. Dają do zrozumienia, że jedyna opcja na taki stan rzeczy, pozostała w latach 50 i nie ma do niej powrotu.

Nie martw się, kochanie – jeden z filmów roku

Nie ważne jak krytycy by nie krytykowali, a ludzie nie wyśmiewali, Nie martw się, kochanie jest jednym z najważniejszych filmów tego roku. I to nie bez powodu, bo wszystko trzyma tutaj poziom. Olivia Wilde absolutnie nie zmarnowała scenariusza i po raz kolejny pokazała, że za obiektywem czuje się równie dobrze co przed nim. Może dlatego widzimy ją i tu, i tu.

Obojętnie więc czy dla Harry’ego Stylesa, czy z powodu dramy, czy po prostu pchani nadzieją na dobry film, tę produkcję bezsprzecznie trzeba zobaczyć na własne oczy. Myślę bowiem, że zostanie z nami na długo, podobnie jak zostaje w głowie na długo po wyjściu z kinowej sali.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura