„Fight Club” przeszedł do historii kinematografii jako jeden z najbardziej legendarnych filmów końca lat 90’ XX w. Produkcja bez wątpienia jest jednym z najjaśniej świecących diamentów w reżyserskim dorobku Davida Finchera.
UWAGA: Recenzja zawiera spoilery.
Ludzka psychika to potęga
„Fight Club” lub, jak kto woli, „Podziemny krąg” (w mojej opinii spolszczenie tego tytułu jest kompletnie bezsensowne), to z pozoru prosty, klimatyczny i emocjonujący film, niewiele jednak wnoszący do naszego życia. Taką teorię można śmiało wysnuć jakieś 20 minut przed końcem seansu. Jednakże potem okazuje się, że wszystko, co widzieliśmy na ekranie, było przysłonięte filtrem, którym z kolei stała się nie do końca zdrowa psychika głównego bohatera. Oczywiście, twórcy podczas seansu serwują nam kilka niepozornych wskazówek, mających dowieść, że grany przez Brada Pitta Tyler Durden i Narrator, odegrany z kolei przez Edwarda Nortona, to jedna i ta sama osoba. Ciężko jednak na tyle wyraźnie i świadomie odebrać kierowane do nas sygnały, aby faktycznie, chociażby w połowie filmu, potrafić przewidzieć zakończenie. Uwielbiam takie zwroty akcji).
Jeden seans to zdecydowanie za mało
Jeżeli oglądaliście ten film jednokrotnie i wraz z końcowymi napisami nie byliście zbyt usatysfakcjonowani – nic dziwnego i nic straconego. Ja również to czułem. Byłem oczywiście zachwycony grą aktorską, klimatem i dynamiką całej produkcji. Wydawało mi się, że zrozumiałem zakończenie. No właśnie… wydawało mi się. Nie jest to bowiem rzecz prosta, aby już po pierwszym seansie w pełni zrozumieć, co wydarzyło się na ekranie. Z oglądaniem filmów zazwyczaj jest tak, że pierwszy seans jest zapoznawczy, a nasze odczucia co do obejrzanej produkcji są bardzo ogólne. Tutaj jest to jeszcze trudniejsze. Oczywiście, da się wyciągnąć poszczególne wnioski, związane z psychiką człowieka i tym, że tak naprawdę to ona kreuje nasz świat. Jednak aby w pełni pochłonąć ten film i w pewien sposób się z nim utożsamić, potrzebne są dwa, trzy, a nawet cztery seanse.
Genialna obsada i reżyserska ręka Finchera
David Fincher wszedł do świata filmów jak po swoje. Bardzo szybko przebył niespecjalnie długą drogę od reżysera reklam telewizyjnych do współtwórcy najbardziej ikonicznych produkcji. Uwielbiam nieoczywistość panującą w jego filmach. Tak naprawdę w każdej chwili możemy zostać wyprowadzeni z błędu, będąc pozornie przekonanymi o rzekomej liniowości i prostocie wydarzeń w jego ekranizacjach. Mistrzostwo świata.
Będący na topie w drugiej połowie lat 90. Edward Norton, wiecznie młody i zawsze genialny Brad Pitt, niesamowicie charakterystyczna Helena Bonham Carter i wschodząca gwiazda kina w postaci Jareda Leto… Taka obsada to po prostu klucz do sukcesu.
Muzyka
Nie można nie wspomnieć o genialnym soundtracku użytym w „Fight Club”. Stworzone specjalnie na potrzeby filmu „This Is Your Life”, „What Is Fight Club”, czy „Who Is Tyler Durden” to dźwięki idealnie wpasowujące się w klimat produkcji. Jednak utwór „Where Is My Mind?” autorstwa Pixies wygrywa wszystko. Ten legendarny kawałek, wybrzmiewający na koniec, skutkuje ciarkami na całym ciele. Piękny, monumentalny, nieoczywisty moment na ekranie połączony z tą piosenką – coś wspaniałego.
Czy warto obejrzeć „Fight Club”?
Zdecydowanie tak. Jest to produkcja genialna w swojej nieoczywistości i idealna dla ludzi poszukujących sensu życia. Film jednocześnie twardy, trzymający w napięciu do ostatniej sekundy, z ogromnym zwrotem akcji, ale również poruszający. Naprawdę ciężko nie wzruszyć się podczas ostatniej sceny. Nieczęsto otrzymujemy wysokobudżetową produkcję, reżyserowaną przez jednego z najbardziej cenionych w branży człowieka, wypchaną dodatkowo ekranowymi gwiazdami z najwyższej półki. Jest to po prostu film, który trzeba obejrzeć.