“Byliśmy gdzieś na skraju pustyni w okolicach Barstow, gdy poczuliśmy kopa” – tak rozpoczyna swoją opowieść postać grana przez Johnny’ego Deppa w Las Vegas Parano. Cytat, jak i sam film są kultowe w pewnych kręgach. Natomiast wielu widzów – szczególnie tych nieznających kontekstu społeczno-historycznego Stanów tamtej epoki – odbierze ten film, jako “odlotową, narkotyczną jazdę dwóch degeneratów”. Prawda jest jednak zgoła inna, a kac po tej przejażdżce gigantyczny.
Na taki, a nie inny odbiór, wpływ ma z pewnością obrana przez reżysera Terry’ego Gilliama konwencja. Warstwa realizatorska to istny majstersztyk, zrealizowany z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Czy jednak ta narkotyczna matrioszka posiada jakiś sens naddany? Czy ma po prostu powodować wizualny orgazm? Postaram się odpowiedzieć na te pytanie, dywagując na temat końca ery dzieci-kwiatów.
W Polsce bowiem mało kto wie, że film ten jest ekranizacją książki amerykańskiego dziennikarza Huntera S. Thompsona pt. Lęk i odraza w Las Vegas. Co ciekawe, w Stanach Zjednoczonych, pozycja ta uznawana jest za literaturę non-fiction. Wynika to z faktu, że publikacja ta wykorzystuje formę reportażu, ale całkowicie wywraca jego konwencję na drugą stronę.
Thompson – piewca Gonzo
Nurt ten został ochrzczony przez dziennikarza Billa Cardoso mianem Gonzo i wyrósł z nowego dziennikarstwa. Został natomiast zapoczątkowany przez samego Thompsona. Tak naprawdę trudno jest zdefiniować ramy tego odłamu. Spełnione muszą być natomiast dwa warunki:
Po pierwsze, reporter nie pełni tu roli obiektywnego obserwatora, ale sam wkracza w centrum wydarzeń i staje się ich częścią. Po drugie, relacja składa się z totalnie subiektywnych opisów rzeczywistości, w których równie istotne, jak sam przebieg wydarzeń, jest szybka i najczęściej gwałtowna reakcje reportera.
Należy jednak wspomnieć, że skrajny subiektywizm cechujący teksty Thompsona, jest świadomym zabiegiem. Jak określił to jego przyjaciel Ralph Steadman, kontrowersyjny dziennikarz robił to, aby stać się “chodzącym dyktafonem”, chwytającym wydarzenia “na gorąco” i nie przekłamanym próbami dążenia do obiektywizmu.
To co jeszcze wyróżniało reportaże Thompsona na tle innych, jest fakt niemożności oddzielenia wydarzeń prawdziwych, od fikcyjnych. Te celowe przeinaczenia były w zasadzie furtką, w razie gdyby Wujek Sam chciał użyć książki jako obciążającego dowodu przeciwko dziennikarzowi.
Dziennikarz – meloman
Jedna z dwóch dedykacji na pierwszej stronie Lęku i odrazy wprost mówi: “dla Boba Dylana za Mr Tambourine Man”. Dylan był ulubionym muzykiem Thompsona. Wspomina o tym przyjaciel dziennikarza Doug Brinkley: “Wiedział co mu się podoba… to był przede wszystkim Dylan”. Natomiast sam Hunter, w jednej z korespondencji wyraził się następującymi słowami: “Dylan to cholerny fenomen, czyste złoto i do tego wredny, jak wąż”.
Utwór noblisty zdaniem Thompsona świetnie oddawał klimat Fear and Loathing in Las Vegas. W notce do wydawcy z wówczas kontrkulturowego magazynu Rolling Stone, dołączonej do wczesnej wersji tekstu, dziennikarz porównuje piosenkę Dylana do swojej książki. “Głównym problemem jest to, że robisz nadgodziny, by podjeść do tego, jak do Zwykłego lub co najmniej Odpowiedzialnego dziennikarstwa… Lepiej byłoby, gdybyś spróbował znaleźć celowość i chronologiczny sens… Mister Tambourine Man”. Samej interpretacji utworu, Hunter dokonał na długo przed napisaniem swojej najbardziej znanej książki:
Dla mnie to Hippisowski Hymn Narodowy. […] Dla każdego, kto był częścią tej (post-beatowej) sceny przed tym, jak słowo hippis stało się narodowym punktem orientacyjnym (w 1966 i 1967), Mr. Tambourine Man jest zarówno epitafium, jak i pieśnią łabędzia opisującą styl życia i instynkty, które ostatecznie doprowadziły do szeroko reklamowanego fenomenu hipisowskiego.
Thompson czuł emocjonalną więź z twórczością Dylana i bardzo się z nią utożsamiał. W Lęku pisze: “Jedyna piosenka, z którą w tej chwili mógłbym się identyfikować, to Mr. Tambourine Man. No, chyba że jeszcze Memphis Blues Again…”. [Chodzi o Stuck Inside of Mobile with the Memphis Blues Again – przyp. red.], a co ciekawe w filmowym soundtracku znalazł się jedynie ten drugi utwór.
“Ten, kto czyni z siebie bestię, pozbywa się cierpień człowieczeństwa”
Tym cytatem z dra Samuela Johnsona, otwierającym Las Vegas Parano, można by w zasadzie podsumować całą filozofię Thompsona. Motyw przeistaczania się w bestię stanowi zresztą główną osią fabuły.
Historia opowiedziana w filmie w rzeczywistości dotyczy wyprawy Huntera S. Thompsona oraz jego prawnika Oscara Zeta Acosty do tytułowego miasta. Obaj panowie kryją się jednak kolejno pod pseudonimami Raoul Duke oraz Dr Gonzo. Dwójka ta w latach 60. była uważana za czołowych przedstawicieli kontrkultury. Widać to już na samym początku ich tripu do Las Vegas, gdy Duke z pogardą odnosi się do mainstreamu: “usiłowałem wyłączyć magnetofon, który przez całą drogę grał Sympathy for the Devil [przyp. red. utwór The Rolling Stones]. To była jedyna taśma, jaką wzięliśmy, więc leciała na okrągło jak coś w rodzaju obłąkańczej odtrutki na radiową papkę”. Zresztą Thompson często określał się mianem “literackiego bandyty”.
War on Drugs
Istotny dla zrozumienia atmosfery tamtych czasów, jest drugi akt filmu. Skupiaja się na policyjnej konferencji antynarkotykowej, której Duke i Gonzo są gośćmi. Duke bowiem gardzi policją, upatruje w nich tępych narzędzi rządowego ucisku. Bohaterowie wybierają się – oczywiście pod wpływem różnych substancji – na prelekcję dotyczącą marihuany. Krajowej renomy ekspert opowiada o straszliwych zagrożeniach, jakie wywołują konopie, opowiadając nawet o nieistniejących kręgach wtajemniczenia marihuanistów. Całe to przedstawienie jest natomiast wytworem propagandy i nixonowskich wojen narkotykowych, mających zdyskredytować ruch generacji Woodstock. W alter ego Thompsona zbiera wściekłość, gdyż policja nadal przeznacza duże środki na walkę z narkotykami relatywnie lekkimi. Natomiast na ulicach królują barbiturany, niezwykle silne leki nasenne (tak umarł Hendrix). Szturmem wbija się też heroina, przyśpieszając koniec „ery dzieci-kwiatów”.
Hipisowski kronikarz
Thomoson pisząc Lęk i obrzydzenie w Las Vegas dał upust swoim frustracjom, nie szczędząc mocnych słów wielu grupom społecznym, w szczególności policji i rządowi. Era hipisów kończyła się wraz z morderstwami dokonanymi przez rodzinę Mansona. Upadł również symbol wolności, jakim od lat 50. był motocykl. Gdy podczas pamiętnego koncertu The Rolling Stones w Altmont zginął człowiek, zabity przez członków gangu Hells Angels, którzy mieli ochraniać imprezę. Ponadto Richard Nixon, którego Thompson był zagorzałym przeciwnikiem i krytykiem, ponownie został zaprzysiężony. Ponadto, nic się nie zmieniało w kwestii bezsensownej wojny w Wietnamie. Thompson w reporterskim pierwowzorze, często stosował przedruki z gazet uderzające w politykę wojny w Wietnamie. Dziennikarz dodatkowo poruszał ogromny problem uzależnienia żołnierzy od heroiny.
Kończyła się również pewna era w muzyce. Bob Dylan, którego muzyki i tekstów Thompson był ogromnym fanem, po wypadku motocyklowym nagrał album Nashville Skyline, będący lekką muzyką country. “Bob Dylan odcina kupony w Greenwich Village” – pisał Thompson. Ponadto w 1972 r. w wyniku przedawkowania nie żyli już przywódcy psychodelicznej rewolucji, m.in. Jenis Joplin, Jim Morrison czy Jimi Hendrix. Oberwało się też królowi rock’n’rolla i prekursorowi rewolucji seksualnej i obyczajowej – Elvisowi. Thompson w swojej publikacji porównał do odchodzącego w niepamięć króla najbardziej tandetnego miasta, za jakie uważał Las Vegas.
Aby lepiej zrozumieć kontekst zmian, jakie zachodziły w USA warto zajrzeć do papierowej wersji Lęku i odrazy, gdyż Thompson w bardzo naturalny sposób w swoje przygody wplata osoby ze świata m. in. popkultury, kina, muzyki, polityki, finansów, sportu, czy bardzo dla niego ważnej podupadającej kultury psychodelicznej.
To już koniec
Najmocniejszy i najsmutniejszy moment filmu, ukazujący bezpowrotny koniec tamtej epoki, następuje po tym, gdy Duke powstrzymuje Gonzo przed zabiciem się w rytm White Rabbit Jefferson Airplane. Kawałek ten stanowił wówczas hymn psychodelicznej rewolucji. Scena ta w symboliczny sposób obrazuje, jak kwiatowa rewolucja zapadła się pod własnym ciężarem.
Duke podsumowuje Gonzo, słowami: “kolejny odpad generacji miłości, jeszcze jeden przeklęty gamoń, który nie wytrzymał ciśnienia”. Jednak w tym miejscu moglibyśmy zadać pytanie. Czy Thompson je wytrzymuje?
W następnej scenie Duke, jeszcze przez chwilę odpływa, niesiony rytmami Somebody To Love. Przenosi się do krainy wspomnień, gdy cała psychodeliczna rewolucja się zaczynała. Gdy widzimy trzeźwego Duke’a, jesteśmy świadkami, jednego z najbardziej udanych tekstów Huntera. Jest to “monolog o fali”, przeplatany archiwalnymi materiałami z pokojowych protestów studenckich.
Dziwne wspomnienia, jak na nerwową noc w Las Vegas. Minęło pięć lat? Sześć? […] Ale żadne wyjaśnienia, żadne połączenie muzyki, słów i wspomnień nie podważy pewności, że w tym zakątku czasu i przestrzeni. […] Cokolwiek by to znaczyło. Nie widzimy powodu, by walczyć – po naszej ani po ich stronie. To my napędzamy świat; unosimy się na grzbiecie rosnącej, cudownej fali. A teraz niecałe pięć lat później, gdy wspiąć się na strome wzgórze w Las Vegas i spojrzeć na zachód, to jeśli ktoś wie, jak patrzeć – może niemal zauważyć ślad, w którym ta fala załamała się i cofnęła.
Thomson musi zaakceptować koniec epoki. Wartości, którym chełpił okazały się złudne, błędne, bądź nie pasujące do nowej, bardziej szarej, za to mniej naiwnej dekady. Wszystko w co wierzył nie ma prawa bytu w nowej rzeczywistości. Narkotyki które mały poszerzać świadomość, stały się jedynie środkiem do uśmierzenia bólu. Skończyły się czasy wesołego rocka psychodelicznego. Las Vegas za to stało się dla Thompsona tandetnym trójkątem bermudzkim, który utożsamiał wszystko to, co trawiło Stany lat 70. Świetnie oddaje to soundtrack filmu, w którym klasyki psych rocka, zderzają się z jarmarczną muzyką cyrkową. Muzyczne ukoronowanie tej tezy, stanowi za to zamykający film cover Viva Las Vegas w wykonaniu Dead Kennedys.