Inside Seaside 2025 [RELACJA]

W Gdańsku ponownie wybrzmiała muzyka najlepszych. W dniach 8-9 listopada w gdańskim Amber Expo odbyła się trzecia już edycja festiwalu Inside Seaside. Po dwóch latach w końcu udało mi się dotrzeć do stolicy Pomorza, aby zobaczyć na własne oczy wydarzenie, o którym tyle się mówi. Jak wyglądała ta edycja festiwalu oraz jak przed polską publicznością zaprezentowały się tegoroczne gwiazdy, takie jak Franz Ferdinand, Royel Otis czy King Gizzard & The Lizard Wizard? Zapraszamy do przeczytania relacji z Inside Seaside!

Kiedy pierwszy raz przeszedłem się po terenie urządzonego Amber Expo trudno było powstrzymać się od głośnego „wow!”. Świetne dwie główne sceny: typowo festiwalowa Gdańsk Stage i druga, „teatralna” Ergo Heista Theatre Stage z podestami, z których można oglądać koncert na siedząco. Na piętrze znajdowała się jeszcze mniejsza Alior Upstage, jednak poziomem organizacji nie odstająca od dwóch pozostałych. Moją uwagę przyciągnęły natomiast ogromne, czarne kotary, którymi były zasłonięte ściany w pomieszczeniach ze scenami. W połączeniu z wykładziną na podłodze tworzyło to niesamowite i świetnie brzmiące pomieszczenie koncertowe. Przekłada się to oczywiście na dźwięk, ponieważ materiał pochłania fale dźwiękowe, przez co w całym pomieszczeniu pogłosu albo nie ma, albo jest on minimalny, co doskonale wpływa na nagłośnienie. Genialne rozwiązanie. Nie można też nie wspomnieć i świetnie przygotowanej strefie gastro, która robi wrażenie swoim rozmachem i różnorodnością dostępnych smaków.

fot. Karol Kacperski

Mocne otwarcie – metro

Zespołem, który otworzył festiwal było metro, o którym ostatnio w polskim świecie rocka i alternatywy robi się coraz głośniej. Wcześniej nie było mi dane zobaczyć chłopaków na żywo, więc zacierałem ręce w oczekiwaniu tuż pod sceną. Kiedy koncert się zaczął, czuć było, że młodzi muzycy byli trochę spięci i delikatnie niepewni. Było to troszkę słychać w graniu, jednak przede wszystkim widać na scenie. Być może fakt, że był to pierwszy koncert festiwalu powodował lekkie drżenie rąk, jednak mimo to metro zaprezentowało się z dobrej strony.

Zagrane jako jeden z pierwszych utworów Na Balkonie czy mega energetyczne Hej, Aloszka robiły na żywo piorunujące wrażenie. Olek Zajdel, wokalista i lider zespołu jest prawdziwym materiałem na gwiazdę. Bije od niego niesamowita pewność siebie, a żeby przejąć całą scenę i uwagę wszystkich wystarczy mu parę sekund. Niesamowity potencjał. Koncert był na pewno energiczny, jednak zabrakło mi trochę agresji i mimo wszystko, większego przekonania u pozostałych muzyków. Cieszę się, że w końcu udało mi się zobaczyć metro na żywo. Jednak to zespół, któremu trzeba dać na scenie zdecydowanie więcej czasu niż czterdzieści minut. Będzie to możliwe na trasie, w którą chłopaki ruszają już niebawem. Udane show, pozostawiło tylko, nieduży, ale jednak, niedosyt.

Niepowtarzalni Pink Freud

Udało mi się załapać na miejsce siedzące przy Theatre Stage podczas występu grupy Pink Freud. W tym przypadku o żadnej niepewności nie ma mowy. Kwartet na czele z Wojtkiem Mazolewskim zaprezentował głównie materiał z ostatniej płyty, ale nie zabrakło też starszych kompozycji. Muzyka Pink Freud to bardzo ciekawa i nieoczywista sprawa. Jazz z dodatkiem elektroniki, bardzo wyraźną sekcją dętą i wprowadzającym głowę w ruch basem. Kiedy słuchałem występu doświadczonych już muzyków, nie wiedziałem do końca jak określić to co słyszę. Najbliżej jakiegokolwiek sensu był dla mnie jazz psychodeliczny (chociaż czy nie każdy jazz ma w sobie coś psychodelicznego?). Przepiękne solo na basie pod koniec koncertu zaprezentował Wojtek Mazolewski, który bawił się swoim instrumentem przez około dziesięć minut, niekiedy wprawiając w osłupienie swoimi umiejętnościami. Jak na koncert jazzowy, Pink Freud zagrali bardzo energiczne, a klimat sceny teatralnej pomagał tylko wczuć się w jazzowo-elektroniczny klimat, absolutnie niepowtarzalny. Świetny koncert.

źródło: Instagram Pink Freud, fot: Robert Wilk

Zdążyłem również na końcówkę występu Fisz Emade Tworzywo, który to osobiście uważam za jeden z najlepszych zespołów koncertowych w Polsce. Oczywiście nie zawiodłem się i tym razem. Gdańsk Stage utonął w melancholijnych dźwiękach syntezatorów i gitar, a Fisz jest chyba w swojej życiowej formie wokalnej. Zagrane na koniec Za mało czasu z płyty OK Boomer, szczególnie finał, jak to śpiewa Fisz, wprawiło w istny trans. Wszystkim, którzy nie mieli dotychczas okazji, bardzo polecam zobaczyć Fisz Emade Tworzywo live. Z ich koncertu nie da się wyjść nieusatysfakcjonowanym.

Turecka moc

Kiedy o godzinie dwudziestej drugiej na deski Theatre Stage wychodzili muzycy Altın Gün. Nie wiedziałem o tym zespole nic, poza tym, że większość członków zespołu jest pochodzenia tureckiego, i w tymże języku śpiewa wokalista. Od pierwszych dźwięków jednak poznałem, że dla takich zespołów jeździ się na festiwale jak Inside Seaside. Ależ to było dobre! Przeszywające dźwięki przepięknie nagłośnionej bağlama (tureckiej gitary) doskonale łączyły się z, można powiedzieć, wręcz rdzennie tureckim wokalem. Cały zespół pokazał się z bardzo dobrej strony, byli żwawi, energiczni i perfekcyjni muzycznie.

Jak bardzo by się nie starał postronny muzyk, wydaje mi się, że tylko ludzie wychowani i grający tego typu muzykę od małego potrafią wykręcić takie brzmienie przepełnione tą niepowtarzalną, bliskowschodnią energią i stylem. Był to również najlepiej nagłośniony koncert całego festiwalu. Chociaż muzycznie działo się naprawdę dużo (masa solówek, przejść, wstawek perkusyjnych), wszystko było słuchać idealnie, tak jak powinno być. Słowa uznania dla ekipy realizacyjnej oraz oczywiście dla samego zespołu, z którym pierwsze i, mam szczerą nadzieję, nie ostatnie spotkanie zaliczam do bardzo udanych.

Royel Otis – mimo wszystko zawód?

Po występie Altın Gün, przyszedł czas na headlinera sobotniego wieczoru, zespół Royel Otis. Dla wielu ogłoszenie Australijczyków jako jedną z głównych gwiazd festiwalu było dość zaskakujące i nieoczekiwane. Młodziutki zespół nie ma aż tak wielu fanów w Polsce jak chociażby występujący następnego dnia Franz Ferdinand. Najlepiej świadczy o tym fakt, że na dziesięć minut przed koncertem bez większych problemów można było ustawić się praktycznie pod samymi barierkami. Byłem jednak bardzo pozytywnie nastawiony na występ rockowo-popowej grupy. Niekiedy takie zespoły, dość nieoczywiste, prezentują się na scenie lepiej od gwiazd na największych festiwalach świata. Czy tak samo było w przypadku Royel Otis?

I tak, i nie. Młodzi muzycy zagrali bardzo porządny i energetyczny set piosenek utrzymanych w klimatach nostalgicznego, gitarowego indie, prezentując naprawdę wysoki muzyczny poziom. Oczywiście nie zabrakło hitów jak Oysters in my pocket, Sofa King, oraz coverów, akustycznego Linger od The Cranberries czy roztańczonego Murder on the Dancefloor Sophie Ellis-Bextor. Jednak czegoś mi zabrakło podczas występu Australijczyków, szczególnie w środkowej części. Do koncertu wkradła się monotonia i brak większych zaskoczeń. Ktoś, kto nie zna dyskografii Royel Otis, mógł odnieść wrażenie, że na żywo większość piosenek brzmi bardzo podobnie. Przez ten fakt zabrakło im headlinerskiej przebojowości, zabawy z fanami i większego kontaktu z publicznością. Nie można odmówić chłopakom energii i chęci, ale był to mimo wszystko koncert gwiazdy, zamykający Gdańsk Stage, więc można było oczekiwać trochę więcej. Jednak końcówka koncertu była już pełna energii, skakania i hitów. Dobry koncert, ale czy headlinerski? Niestety, muszę tutaj postawić duży znak zapytania.

fot. Karol Kacperski

Zabawa trwa w najlepsze

Spora część festiwalowiczów potraktowało pierwszy dzień jako rozgrzewkę przed niedzielą, na którą były zaplanowane koncerty Franza Ferdinanda czy King Gizzard & Lizard Wizard. Drugiego dnia dało się odczuć również większą frekwencję. Dużo większe kolejki, trudniejszy dostęp do miejsc pod sceną, ogólnie większy ruch we wszystkich strefach. Bardzo cieszy fakt, że na te teoretycznie mniejsze festiwale jak Inside Seaside przychodzi naprawdę dużo ludzi. Jeśli broni się line-up i ceny, to wysoka frekwencja jest gwarantowana. Gdański festiwal od momentu powstania nie schodzi z pewnego poziomu i cieszy się sporym zainteresowaniem, również wśród widzów zza granicy. Trzeba być dumnym i pielęgnować takie perełki.

Vintage w wykonaniu Cinnamon Gum

Drugi i zarazem ostatni dzień festiwalu rozpoczął się dla mnie od pięknego koncertu Cinnamon Gum na Gdańsk Stage, na którym, ku mojemu zdziwieniu, pojawił się pokaźny tłum. Ponownie, nagłośnienie było na najwyższym poziomie, podobnie jak zespół na scenie. Kiedy myślę o brzmieniu analogowym, vintage z polskiego podwórka, na myśl od razu przychodzi mi właśnie Cinnamon Gum. Projekt całkiem świeży, posiadający w swojej dyskografii tylko jeden długogrający album, pokazuje się na coraz większej ilości festiwali i scenach klubowych w całej Polsce.

W Gdańsku zagrali jeszcze lepiej niż zakładałem. Hipnotyzujące, spokojne numery, dopracowane w każdym calu. Warto zwrócić też uwagę na chórki, które robią niesamowitą robotę w wykonaniach live. Dałem się wciągnąć w świat Cinnamon Show, ale po twarzach zebranych wokół mnie ludzi wnioskuję, że nie tylko ja oglądałem muzyczną sztukę z wypiekami na licu. Cudownie, że mamy takie zespoły w Polsce. A występ otwierający niedzielę, choć całkiem krótki (40 minut), zaliczam do jednego z lepszych na całym festiwalu.

fot. Tomasz Nowak

Występ duetu Matylda/Łukasiewicz wraz z perkusistą można opisać tylko jednym słowem: szczerość. Ze sceny uderzał mnie przekaz, przemyślane i mimo wszystko poruszające teksty w syntezatorowo-gitarowych aranżacjach. Zespół napotkał małe problemu techniczne podczas grania, ale nie przeszkodziło to zagrać bardzo szczerze, bardzo ładnie, od serca. Nie zabrakło też humoru, kiedy wokalistka plotkowała sobie z widownią, co było dobrym przerywnikiem od gęstego i trudnego klimatu panującego na Theatre Stage. Ładny koncert, a o duecie Matylda/Łukasiewicz jeszcze usłyszymy nie raz ani nie dwa.

„Gizzardzi” ze smyczkami

Podczas ogłaszania timetable festiwalu wydarzyło się coś, czego obawiało się wielu. The Kills, King Gizzard & The Lizard Wizard oraz Franz Ferdinand nakładali się czasowo na siebie. Kto chciał zobaczyć wszystkie te zespoły (a było sporo takich osób), musiał z czegoś zrezygnować na rzecz innego zespołu. Za to czasowe rozmieszczenie zespołów, Inside Seaside się trochę oberwało, ale chyba takie już są realia koncertów na festiwalach.

Występ King Gizzard & The Lizard Wizard był chyba najbardziej wyczekiwanym wydarzeniem na tegorocznej edycji Inside Seaside. To nie miał być zwykły koncert. Australijczycy wystąpili wraz z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Bałtyckiej, co samo w sobie jest wydarzeniem wyjątkowym, a dla fanów zespołu absolutnie nie do przegapienia. W każdym zakątku na terenie festiwalu widać było ludzi w koszulkach KG&TLW, więc tłum przed koncertem pod Theatre Stage był okazały. Muzycy wraz z orkiestrą wyszli na scenę i zrobili to, co potrafili najlepiej, czyli dali pokaz swoich umiejętności na absolutnie najwyższym światowym poziomie.

fot. Michał Murawski

Koncert zaczął się spokojnie, w jego pierwszej połowie piosenki nie były specjalnie energicznie, ale nastawione bardziej na orkiestralne brzmienia. Dopiero od połowy, zaczynając od nieprzeciętnie gitarowego Gila Monster, koncert wszedł w fazę mocniejszą, bardziej gitarową. Rozkręcił się mosh pit, a fani bawili się w najlepsze. Orkiestra wypadła naprawdę dobrze. Chociaż zwykle nie wysuwała się na pierwszy plan, wspaniale wzmacniała brzmienie całego zespołu. Popularni „Gizzardzi” dali show, którego się długo nie zapomina i które jest warte każdych pieniędzy. Gitarzysta oraz wokalista grupy, Stu Mackenzie na pożegnanie wykrzyczał „see you soon!”, więc Stu, trzymamy za słowo i zapraszamy z powrotem do Polski!

Najlepsze na sam koniec

Jakby gitowego szału i przebojowości było mało, o dwudziestej trzeciej na Gdańsk Stage wyszedł Franz Ferdinand, gwiazda wieczoru festiwalowej niedzieli. O ile Royel Otis nie zachwycili energią, tak Franz Ferdinand zrobili to doskonale. Chociaż na początku były problemy z nagłośnieniem, im dłużej trwał występ, tym brzmiało to lepiej. Cały koncert był przede wszystkim pełen zabawy, interakcji z publicznością i mnóstwem przebojów. Megahit Take me Out to koncertowy pewniak i absolutny energetyczny strzał. Wokalista Alex Kapranos, chociaż w wieku 53 lat najmłodszy już nie jest, przejął scenę, skakał, biegał, podjudzał tłum do jeszcze większej zabawy i śpiewu. Sam zespół jest w formie, bez żadnego ale. Szkoci potrafią bawić się swoją muzyką i grać największe hity po raz setny z uśmiechem na twarzy. Bardzo dobry koncert. Jak przystało na headlinerów, kolokwialnie mówiąc, dowieźli temat i godnie zamknęli koncerty na Gdańsk Stage.

fot. Michał Murawski

Inside Seaside – warto?

Jeżeli ktokolwiek zastanawia się nad wybraniem się na przyszłą edycję Inside Seaside, jeżeli tylko podpasuje line-up, zdecydowanie warto. Bardzo dobra organizacja, świetne nagłośnienie (z drobnymi wyjątkami) i przede wszystkim światowej klasy artyści. A wszystko to w dość niecodziennej aurze, pod dachem w listopadzie, bez deszczu i nieprzyjemnego chłodu. Tegoroczna edycja minęła bardzo szybko, ale zapisała się w historii festiwalu jako udana i pełna świetnych występów. Czekamy z niecierpliwością na pierwsze ogłoszenia od Inside Seaside i mamy nadzieję, że będą równie okazałe co ostatnie. Będziemy Was informować na bieżąco!

Autor: Tymek Jaroszewski

Więcej relacji z koncertów przeczytasz tutaj!