Czwarta władza — czy naprawdę ma moc?

24 stycznia to wyjątkowa data, której przypisywane są obchody Światowego Dnia Środków Masowego Przekazu. Ten dzień został ustanowiony przez Papieża Piusa VI w 1967 r., kiedy to wygłosił specjalne orędzie nt. środków masowego (społecznego) przekazu. W Kościele Katolickim tego dnia wspomina się św. Franciszka Salezego – patrona pisarzy i dziennikarzy. W tym roku obchodzimy już 56. rocznicę tego święta. Z tej okazji warto powrócić do dyskusji o sile oddziaływania mediów, która przynosi różne skutki. W Recenzjach ze starej kasety odświeżymy sobie obraz środków masowego przekazu, które dzięki swojej mocy sprawiają, że świat staje się lepszy. Czwarta władza to film, który zdecydowanie powinien obejrzeć każdy.

Źródło: www.filmweb.pl

Pierwszą rzeczą, na którą widz zazwyczaj zwraca uwagę podczas wybierania filmu, jest jego fabuła. Następnie obsada aktorska, ewentualnie głosy krytyków i recenzje. Rzadko kiedy zdarza się, że do obejrzenia produkcji zachęci nas osoba reżysera. Myślę jednak, że postać Stevena Spielberga zna prawie każdy i wie, jakiego rodzaju kina może od niego oczekiwać. Można powiedzieć, że to głośne nazwisko, za którym idą równie głośne filmy (Lista Schindlera, Szeregowiec Ryan). Spielberg zawsze w swoich produkcjach wydawał się takim trochę idealistą i marzycielem. Uważam, że The Post z 2017 r. jest właśnie utrzymane w tym duchu. Dodatkowo doprawione szczyptą swoistego obywatelskiego sumienia.

Media — głos narodu czy czwarta władza?

Na samym początku myślę, że warto zwrócić uwagę na polskie tłumaczenie samego tytułu. Czwarta władza w moim odczuciu ma trochę podwójny wymiar. Z jednej strony jest ukazana potęga mediów, której władze powinny się bać i z którą powinny się liczyć. Z drugiej jednak strony ma to negatywny oddźwięk dla obywateli. Władza kojarzy nam się z czymś negatywnym, z kłamstwami i samolubstwem. Media nazywane czwartą władzą są dla obywateli kolejnym reżimem, na który muszą uważać, a wręcz, którego czasami muszą się bać.

Zatem gdzie w tym miejsce na media, które są głosem narodu i wyrażają potrzeby społeczne? Czy Spielberg na pewno chciał ukazać taką wizję środków masowego przekazu? Wydaje mi się, że osadzając to określenie w polskich realiach, tłumaczenie tytułu nie jest zbyt trafne (co specjalnie nie powinno dziwić — wszyscy wiemy, co stało się z „Darty dancing”).

Czwarta władza — scena z filmu
Źródło: wyborcza.pl

Czwarta władza stoi przed dylematem — publikować, czy nie publikować?

Filmy oparte na faktach mają to do siebie, że potrafią być długie i niestety bardzo nużące. Spielberg jednak dba o swoich widzów i stworzył film, który, mimo że jest oparty głównie na dialogach i poważnych dylematach, potrafi bez problemu skupić uwagę odbiorcy i go nie zanudzić.

Historia zaczyna się sceną z wojennego frontu. Poznajemy wtedy Daniela Ellsberga (Matthew Rhys), analityka wojskowego, który ma już dość rządowych kłamstw i chce ujawnić światu prawdę na temat wojny w Wietnamie. W tym celu kradnie tajne raporty z Pentagonu, które następnie przekazuje dziennikarzom The New York Timesa. Jednakże ich ręce zostają bardzo szybko związane. Sąd zakazuje im publikacji dalszych artykułów, zarzucając dziennikarzom zagrożenie bezpieczeństwa państwa poprzez ujawnienie ściśle tajnych informacji. I w tym momencie pojawia się nasz obywatelski bohater — The Washington Post.

Jednak nie następuje to od razu. Zanim raport trafi w ich ręce, główną motywacją do jego poszukiwań jest chęć wyprzedzenia Timesa i zdobycia sobie szerokiego rozgłosu. Obywatelskie zobowiązania dziennikarskie nie docierają jeszcze do świadomości. Jednakże największy dylemat rozpoczyna się dopiero po zdobyciu raportu. Dlaczego? Bo to w pewien sposób oznacza walkę z obecnym systemem. Zakończenie swoistych przyjaźni i sympatii politycznych. Narażenie się ludziom stojącym na szczycie władzy. Jednak jest to także zagrożenie finansowe. The Washington Post tkwi w finansowym dołku i w przededniu wejścia na giełdę wplątuje się dodatkowo w polityczną aferę. Za podjęcie walki o tę sprawę, gazeta może zapłacić najwyższą cenę.

Źródło: kultura.gazeta.pl

Tak naprawdę podjęcie decyzji leży w rękach właścicielki gazety — Kay Graham (Meryl Streep). W tym miejscu wyłania nam się bardzo ciekawa kobieca kreacja. Kay Gram, kobieta, która po samobójstwie męża musi zająć się rodzinnym dorobkiem i odnaleźć swoje miejsce w świecie, w którym rządzą wyniośli mężczyźni. Postać, która byłaby dosyć mętna, gdyby nie doskonała gra aktorska Meryl Streep. Miejscami może się wydawać, że przesadzona, ale jednak doskonała. Cała ekspresja, mimika twarzy czy drżący głos oddały obraz kobiety zagubionej, wręcz przytłoczonej ogromem odpowiedzialności. Dzięki Meryl Streep przemianę Kay Graham nie tylko było widać, ale przede wszystkim czuć. Od strachu przed zabraniem głosu do jednej z najważniejszych decyzji wydawniczych – to była długa i emocjonująca droga.

To szczegóły czynią ludzi mistrzami

Film oczywiście nie miałby swojego uroku, gdyby nie dbałość o szczegóły i małe uśmiechy sytuacyjne (jak np. moment, w którym córka Bradley’ego zaczyna sprzedawać jego dziennikarzom lemoniadę). Biorąc pod uwagę, że film opiera się głównie na dialogach i scenach w zamkniętych pomieszczeniach, potrzeba jakiegoś ożywienia dla widza. Załatwia to ruchoma kamera, zmiana planów i ciekawe kompozycje scen (chociażby telekonferencja, podczas której debatowano po raz kolejny o publikacji). Nawet scena kserowania skradzionych raportów nie pozostaje statyczna. Zdjęcia ukazujące ściany biura, ujęcie skierowane na blask kserokopiarki — to wszystko przyciąga oko i jednocześnie skupia uwagę, zamiast ją rozpraszać.

Źródło: www.filmweb.pl

Mówiąc o zdjęciach, nie można pominąć sceny ukazującej proces drukowania gazety. Praca zecerów, matryce stron złożone z miniaturowych czcionek, kilometry papieru przesuwające się po taśmach. Można powiedzieć, że wygląda to, jak magia innej epoki. Skoro już o minionych latach mowa to Spielberg nie szczędzi zbliżeń na „cuda” technologiczne tamtych czasów. Współczesny widz jest zaciekawiony, oglądając maszynę do pisania w rękach Toma Hanksa, telefon na tarczę czy właśnie starą prasę drukarską. Charakteryzacja aktorów oraz scenografia również pozytywnie wpływają na podróż w czasie. Podczas oglądania złapałam się nawet na tym, że nie mogłam uwierzyć, że jest to film nakręcony w 2017 r., a nie w latach 70.

„The Post” nie jest produkcją idealną. Wystąpiło parę mankamentów, które można by zmienić albo poprawić. Są one jednak tak niewielkie, że nie wpływają zaniżająco na ocenę filmu. Spielberg wraz ze swoją ekipą przyłożył się do pracy i stworzył dobry dramat oparty na faktach, który odmienił złą sławę stwierdzenia „czwarta władza”.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura