Nigdy nie należałem do fanów muzyki elektronicznej. Zawsze bliższe mi było brzęczenie gitary od szumów syntezatora. Elektroniczne brzmienie docierało do mnie głównie poprzez popisy
klawiszowców niektórych rockowych zespołów. Czymże jednak byłoby dziennikarstwo muzyczne bez stawiania sobie wyzwań? Obiektem moich muzycznych eksperymentów uczyniłem album Music Has The Right to Children kanadyjskiego duetu Boards of Canada. Czy w końcu dałem się przekonać do muzyki elektronicznej?
Na samym początku warto byłoby przedstawić samych artystów. Boards of Canada swoją historią
sięga lat osiemdziesiątych, kiedy bracia Michael Sandison i Marcus Eion postanowili razem wyrażać
się twórczo, tworząc własną muzykę. Nazwą, jaką dla siebie przyjęli, nawiązywali do rządowej
instytucji National Film Board of Canada. Skąd przyszła do nich taka inspiracja? Wspomniana
organizacja zajmowała się produkcją i dystrybucją filmów dokumentalnych, z którymi bracia, będąc
dziećmi, mieli częsty kontakt.
Przez pierwsze kilka lat ich działalności muzyka, którą tworzyli, nie znajdowała wielu odbiorców. Z tego powodu ich pierwszy longplay miał premierę dopiero w 1998 roku, choć bracia już wcześniej próbowali zainteresować wytwórnie swoimi kompozycjami. Music Has The Right to Children był owocem kilkuletniego procesu twórczego, który miał w końcu pozwolić Boards of Canada wypłynąć na szersze wody muzyki elektronicznej.
Nim przejdę do samej muzyki, warto poświęcić uwagę okładce albumu. To, co na niej widzimy, w
pierwszej chwili skojarzyło mi się ze zdjęciami rodzinnymi, wykonanymi kilka dekad temu. Morska
zieleń i brak twarzy postaci tym bardziej potęgują wrażenie obcowania z czymś wiekowym i
nienaturalnym, a jednak dziwnie znajomym. Jak się okazało, doznania wizualne świetnie współgrają z
doświadczeniami dźwiękowymi.
Boards of Canada i ich nostalgia
Od pierwszych chwil, gdy rozlega się muzyka, słychać inspiracje, z których czerpali bracia.
Syntezatory, które słyszymy, mają ciepłą, analogową barwę przywodzącą na myśli wszelakie
produkcje z lat siedemdziesiątych. Tło natomiast przywołuje ambientowe utwory Briana Eno, swoją
głębią i tajemniczością. Widać, że muzycy postanowili oddać hołd nostalgicznym dla nich filmom
dokumentalnym i naukowym, które często było okraszane podobnie przejmującymi dźwiękami.
Sample również pełnią ważną rolę przez cały czas trwania płyty, zwłaszcza te, wykorzystujące ludzkie
głosy, zapadły mi w pamięć. Stylistykę tę zaburza nierzadko wyeksponowany automat perkusyjny. Na
pewno jest on elementem kluczowym dla ówczesnej muzyki Boards of Canada, lecz podany w mniejszej
dawce jeszcze bardziej mógłby wzmocnić aurę niepokoju. Dlatego też bardzo spodobało
mi się otwierające cały album Wildlife Analysis, gdzie automatu perkusyjnego nie ma, pozostawiając
słuchacza w sytuacji samotnego kontaktu z syntezatorami.
Kompozycje, choć jest ich kilkanaście, nie od razu wydały mi się jakoś szczególnie wyróżniające.
Słuchając tego albumu pierwszy raz, miałem wrażenie, że jest na niego pomysł, że nie jest on
rozciągnięty w czasie, ale że jest w nim coś nietypowego pod względem budowy. Gdy przyjrzałem się
liście utworów, to okazało się dla mnie trudnością wskazanie, czym różnił się jeden kawałek od
drugiego. To tutaj tkwił problem.
Był to dla mnie swego rodzaju szok kulturowy, ponieważ przyzwyczajony do muzyki rockowej, spodziewałem się bardziej wyraźnego zarysowanego podziały na utwory. Music Has The Right to Children było o wiele bardziej luźne w swojej konstrukcji i minimalistyczne w użytych środkach przekazu niż się tego spodziewałem. Niemal płynne
przechodzenie jednego kawałku w drugi nasunęło mi na myśl skojarzanie z muzyką klasyczną, gdzie
sytuacja wygląda podobnie w dłuższy formach muzycznych, takich jak fugi czy suity.
Ilość, ale czy jakość?
Do utworów, które z całą pewnością mnie urzekły, mogę zaliczyć klimatyczną miniaturę The Color of
the Fire, podobną do ww. Wildlife Analysis. Uśmiech na mojej twarzy zagościł również, gdy
rozbrzmiał rozbudowany Aquarius z samplem zapożyczonym z rock opery Hair (skojarzenie z latami siedemdziesiątymi okazuje się trafne).
Jednak największe wrażenie wywarło na mnie ośmiominutowe Happy Cycling. Choć ta kompozycja nie znalazła się na pierwszym wydanym albumie, to postanowiłem uznać ją za kanoniczną, przez to, że pochodzi z tych samych sesji
nagraniowych co reszta longplaya. Ten utwór u swoich podstaw nie wyróżnia się niczym
nadzwyczajnym na tle pozostałych, ale jego siłą leży w bardziej dramatycznym brzmieniu. Odgłosy,
podobne do chóru, jakie wypełniają przestrzeń, są bardzo nastrojowe i wybijają się na tle statycznej
perkusji i syntezatorów.
Na sam koniec debiutu Boards of Canada obronili się przed moim głównym
zarzutem o perkusję psującą nastrój – stworzyli kawałek, który łączy ciemniejszą stronę ich muzyki z
mocno zarysowaną rytmiką. Happy Cycling przez to zdecydowanie najczęściej wybrzmiewa w moich
głośnikach spośród wszystkich utworów na tym albumie.
Czy było warto?
Na zakończenie przygody z Music Has The Right to Children muszę przyznać, że był to udany
eksperyment. Mimo że ten album Boards of Canada nie wywarł na mnie tak dużego wrażenia, jak na
niektórych fanach muzyki elektronicznej, doceniam go i pewnie jeszcze nieraz do niego powrócę. Na
pewno jest to dobry punkt odniesienia, dla kogoś, kto tak jak ja nie zna dobrze tego rodzaju muzyki i
chce się dopiero przekonać, jak się ona prezentuje.