All and nothing – ostatni taniec Clippersów

Superteamy w koszykówce to zawsze ciekawy temat do dyskusji dla fanów tego sportu. Nowe tysiąclecie wprowadziło to pojęcie już na stałe do słownika basketu, ale z pewnością nie przypisano mu jednoznacznie synonimu zwycięstwa.

Pierwsza próba stworzenia takiej drużyny skończyła się historycznym fiaskiem dla organizacji Lakers i w kolejnych latach drużyna z Miasta Aniołów z jednym wyjątkiem nie potrafiła przekuć drużyny gwiazd w tę mistrzowską. Na takich projektach przejechała się także Oklahoma City Thunder, która po latach realizowania fantazji mistrzowskiego superteamu z trzema przyszłymi MVP ligi i najlepiej zbierającym graczem dekady zmusiła się ostatecznie do „tankowania”, trwającego w sumie po dziś dzień. Jeszcze wcześniej próbie nie sprostał także Boston, który choć zdobył mistrzostwo w 2008 roku, nie potrafił utrzymać się na szczycie. Najświeższym przykładem porażki blockbusterowych teamów jest spektakularny rozpad ekipy Brooklyn Nets, kiedy to Joe Tsai porzucił plan długofalowy na rzecz projektu, który de facto nigdy się nie spełnił.

Od lewej: Paul George, James Harden i Kawhi Leonard (fot. clutchpoints.com)

Miarka się przebrała

Los Angeles Clippers nie mają tak bogatej historii, jak ich lokalni nemezis. Poszczycić się mogą jedynie trzema mistrzostwami dywizji, finałem konferencji i 17-krotnym uczestnictwem w play-offach. Dla porównania kuzyni zza miedzy tytuł zdobywali 17 razy, 32 razy osiągając mistrzostwo konferencji i niemal dwukrotnie częściej występując w fazie play-off. Liczby stanowią o wielkim sukcesie „Jeziorowców”, ale warto wspomnieć, że są utożsamiane bardziej z minionym tysiącleciem i bardzo wczesnym etapem obecnego.

Ubiegła dekada była wręcz hegemonią Clippersów w Los Angeles, a i w obecnej zaznaczali swoją wyższość w mieście, aż 11 razy z rzędu wygrywając derby LA. Wcześniej Lakersi nie potrafili wejść do play-offów przez osiem lat, najpierw mierząc się z kontuzjami gwiazd, a potem z chaosem ery post-Bryantowskiej. Clippersi za to przeżywali swój prime. Siedmiokrotnie wchodzili do rundy pucharowej, podczas gdy ich rywale z tego samego miasta gościli w niej cztery razy. Jeszcze w żadnej z dekad lokalni rywale Jeziorowców nie docierali tak często do decydującej fazy, jak 10 lat temu. Wszystko to zawdzięczali właśnie superteamowi, który nie tyle kupili, co stworzyli.

Po raz pierwszy od 11 spotkań LeBron James powrócił na tron (fot. newspressnow.com)

Lob City

Fundamenty wielkiej drużyny Clippersów wzięły się nie z portfela byłego właściciela, Donalda Sterlinga, a z draftu, który zbudował wizytówkę tej ekipy na następną dekadę. Pozyskanie DeAndre Jordana i Blake’a Griffina na dzisiejszych, najmłodszych adeptach koszykówki może nie robić wielkiego wrażenia, ale to, co obaj panowie stworzyli parę lat temu było koszmarem dla całej ligi. Ikoniczne Lob City siało postrach wśród rywali i zaskakiwało nowym podejściem do gry w ataku. Przede wszystkim budziło sensację, brutalnie dominowało i przyciągało uwagę. Łączyło wszystkie cechy charakterystyczne dla klasowej amerykańskiej rozrywki. Po pierwszych sezonach tej dwójki, słowo „dominacja” zyskało nowe znaczenie, firmowane masakrującymi wsadami Jordana i widowiskowymi alley-upami do Griffina.

Obaj koszykarze byli chlubą klubu. Jordan, obecny środkowy Denver Nuggets został zaliczony do pierwszego składu debiutantów, a także zostawał liderem rzutów z gry i zbiórek łącznie przez cztery lata z rzędu w sezonie regularnym oraz play-offach. Griffin był zaś debiutantem roku, zwycięzcą konkursu wsadów i pięć razy z rzędu awizowano go do gry w meczu gwiazd. Do grona talentów dokooptowano także mistrza NBA z Detroit Pistons – Chauncey’a Billupsa, który pokonał Lakersów w decydującej rozgrywce 2004 roku, zostając MVP tamtych finałów. Gwiazdorski zespół dopełnił trzykrotny już uczestnik meczu gwiazd, lider przechwytów i asyst – Chris Paul. Wzmocniła się również ławka rezerwowych Clippers, w której skład weszli m.in. obłędny technik Jamal Crowford, protoplasta Patricka Beverleya – Matt Barnes i niedoszły następca Michaela Jordana – Grant Hill.

W 2013 roku skład uzupełnił uznany w tamtym czasie szkoleniowiec Doc Rivers, który nie tak dawno zdobył mistrzostwo z Bostonem. W Los Angeles otrzymał zdecydowanie młodszą wielką trójkę, o mniejszym ego i jeszcze bardziej zdeterminowaną, by wygrać pierwszy historyczny pierścień. Big three złożona z najbardziej utalentowanych graczy, jak na tamten czas, wraz z agresywną, aktywną i zadaniową ławką rezerwowych. To nie miało prawa się nie udać.

Falstart Clippers

Proszę przewinąć ten artykuł jeszcze raz w górę, przeanalizować listę sukcesów największych gwiazd tej drużyny i wrócić do czytania po tej kropce. Los Angeles Clippers od momentu utworzenia wielkiej trójki nie osiągnęło niczego więcej prócz drugiej rundy play-offs. Całkowita porażka. Ekipa Riversa dawała się pokonać Memphis Grizzlies, już bez Pau Gasola, Houston Rockets Hardena i Howarda, jednoosobowej armii Lillarda z Portland, aż w końcu po siedmiomeczowej serii dzieła zniszczenia dokonali Utah Jazz z Rudym Gobertem, lecz jeszcze bez Donovana Mitchella. Jedynym przeciwnikiem poza zasięgiem Clippers była Oklahoma z Westbrookiem i Durantem, którzy byli w tamtym momencie absolutnie nie do powstrzymania.

Los Angeles Clippers wygrywali w pierwszych rundach z młodym Stephenem Currym i rodzącą się dynastią Golden State Warriors, bądź wciąż zabójczą, mimo rdzy wieku, maszyną San Antonio Spurs. Zwyciężali po prawdziwych bataliach z minionymi, bądź przyszłymi wielkimi dynastiami, by otrzymywać szybkie lanie od drużyn z utalentowanymi koszykarzami, ale nie o takiej jakości, co Clippers. To jednak wystarczało, by Lob City się rozpadło, a jedyne co z niego zostało, to urywki z meczów na Tik Toku czy Instagramie. To była pierwsza próba stworzenia super składu w tej części Los Angeles zakończona koszmarnym niepowodzeniem. Pozostawało więc pytanie: czy koszykarscy bogowie obdarują ich choćby podobną szansą na stworzenie tak potężnej drużyny w przyszłości? Zrobili to. I tak jak przed laty, ludzie nie przekuli na nic wartościowego tej cudownej okazji.

Kiedy tylko jestem na Instagramie, czy na Youtube, to przeglądam klipy z naszych wspólnych występów. Chyba nikt nie był aż tak eksplozywny na parkiecie jak my – mówił po czasie Paul (w środku) o swojej współpracy z Griffinem (fot. hoopshabit.com)

Nic dwa razy się nie zdarza (?)

Kiedy w 2019 roku skład Clippersów zasilili Paul George i Kawhi Leonard, nie było mowy o młodych gwiazdach z dozą cierpliwości względem tytułu. Nie było także drobnych oczekiwań. Drużyna z Los Angeles od razu stała się pierwszoplanowym kandydatem do tytułu, na papierze miażdżąc konkurencję.

George przybył z OKC Thunder ze statusem wicelidera ligowej ofensywy, notując średnio 28 punktów na mecz i ustępując miejsca tylko Hardenowi z ośmioma oczkami więcej. Był również trzeci w rzutach za trzy punkty, m.in. za Stephenem Currym. Potrafił jednak celnie rzucić zza łuku, zdobywając w ten sposób średnio 3.8 punktu na mecz. Hardena prześcignął tylko w przechwytach, których notował 2.2 na spotkanie. Reprezentował ogółem siódmą najlepszą ofensywę w lidze. Wszystko to działo się w sezonie zasadniczym, bo choć Oklahoma straszyła Westbrookiem, Adamsem, Schroederem, a nawet Carmelo Anthonym, swoje przygody kończyła w pierwszej rundzie play-off, bo seriach przeciwko Utah Jazz i Portland Trail Blazers.

Choć obaj koszykarze zaciekle ze sobą rywalizowali, Kawhi nie chciał grać dla Clippers bez Paula George’a

Leonard z kolei, tzw. The Claw, był świeżo upieczonym mistrzem NBA po tym, jak stał się oprawcą Golden State Warriors. Do Clippersów przechodził jako drugi najskuteczniej rzucający niski skrzydłowy, ustępując nieznacznie miejsca LeBronowi Jamesowi, który wyprzedził go o niespełna jeden punkt na mecz, notując ich 27.4. Poza tym niezbyt wyróżniał się w sezonie zasadniczym. W play-offach natomiast był trzecim punktującym za Harden i Durantem, z którymi walczył jak równy z równym. Zbierał także dziewięć piłek na mecz, co dało mu miejsce w pierwszej dziesiątce zbierających w po sezonie zasadniczym. Na swojej pozycji pozostawał w tym jednak bezkonkurencyjnym liderem. Znajdował się także na podium w przechwytach i blokach. Do tego dołożył drugi tytuł MVP finałów, będąc niekwestionowaną gwiazdą i liderem Toronto Raptors.

Połączenie tych dwóch będących w znakomitej formie graczy miało zagwarantować Clippersom historyczny tytuł. Paul George osiągał zdumiewające statystyki w przesyconej talentem drużynie OKC, a Leonard w jeden sezon poprowadził do zwycięstwa w finałach klub, który nigdy wcześniej nie wygrał mistrzostwa. Obaj panowie mieli się wzajemnie uzupełniać przy instrukcjach weterana na ławce, jakim był Doc Rivers. Przed sezonem 2019/2020 dołączyli do Clippers również wterani wchodzący z ławki, mający realnie wspierać gwiazdy. Reggie Jackson, Montrezl Harrell, Marcus Morris, a już zwłaszcza Patrick Beverley byli ludźmi, którzy za swoje ekipy poszliby w ogień. Tak się jednak złożyło, że piekielny fuego w Los Angeles strawił właśnie ich. 

Czasy George’a i Leonarda miały przynieść pierwsze mistrzostwo NBA dla LA Clippers (fot. clipsnation.com)

Clippers bez nadziei

Widok Clippersów na drugim miejscu sezonu zasadniczego zupełnie nie dziwił fanów NBA, choć przewaga „domu spokojnej starości” Lakers na fotelu lidera mogła poddawać w wątpliwość szanse drużyny Riversa. W play-offach początkowo jednak rozwiewali wątpliwości.

Już w pierwszej rundzie gładko przejechali się po niezwykle silnej drużynie z Dallas, radząc sobie w sześciu meczach z Luką Doncicem i Kristapsem Porzingisem. Kawhi Leonard zgodnie z oczekiwaniami przodował w zdobyczach punktowych – zaliczał ich ponad trzydzieści aż w pięciu meczach z rzędu, a także liderował w zbiórkach (średnio 10 na mecz). I tak, jak Clippersi zaskoczyli, pokonując tak trudnego rywala, przegrali jak zawsze już w następnej rundzie po siedmiomeczowej batalii. Tym razem ulegli w nieprawdopodobnych okolicznościach Denver Nuggets. Od finałów konferencji przeciwko LA Lakers w 2020 roku dzieliło ich tylko jedno spotkanie. Zamiast tego wydarzył się koszmar. Clippersi przegrali kolejne trzy spotkania z dobrze zgranym kolektywem Nuggets. Choć George i Leonard „palili siatę” na wiór, przechodząc samych siebie w statystykach punktów (ok. 30 na mecz), system Denver okazał się silniejszy. Clippersi skończyli sezon na drugiej rundzie play-offs, a ich kuzyni świętowali tytuł po demolce w finałach konferencji. Rozgromili rywali z Jokiciem na czele w zaledwie pięciu meczach.

I choć rok później ekipa George’a i Leonarda zaszła jeszcze dalej, bo aż do finału konferencji (kolejna porażka, z Pheonix Suns), mistrzowski projekt zaczął upadać. Następnie drużyna nie dostała się do play-offów, a z kolei Phoenix rozbiło LA już w pierwszej rundzie w stosunku 4:1. Wówczas zaczęły uwidaczniać się problemy, które dziś dają dość racjonalne powody ku temu, by plan George&Leonard zamknąć w tym samym pokoju wspomnień, co Lob City.

Clippers
W pojedynku bardzo utalentowanych rzucających górą okazał się mniej utytułowany Jamal Murray

Przeklęty

Zaza Paczulia – to imię i nazwisko gruzińskiego koszykarza, które szerszemu gronu kibiców zbyt wiele nie mówią, nawet mimo zdobycia dwóch pierścieni. A jednak to właśnie ten gracz rozpoczął falę boleści, przez jakie musiał niemal każdego roku przechodzić jeden z największych koszykarzy w historii i desygnowany lider Clippers – Kawhi Leonard.

Kontrowersyjny faul środkowego Warriors, Paczuli, w 2017 roku naznaczył przyszłe lata Leonarda. Jeszcze w barwach Spurs Kwahi w pierwszym meczu play-off doznał bardzo poważnej kontuzji kostki, która wyeliminowała go z gry na aż pięć miesięcy. Niefortunny upadek to norma w tym sporcie, ale to, co najgorsze, było początkiem pięknej historii, choć niedługiej. Leonard po opuszczeniu Spurs i transferze do Toronto niemal z miejsca wprowadził Raptors do finałów, które wygrali właśnie z Warriors. Sam Kawhi, zdobywając tytuł MVP pokazał, że uraz sprzed dwóch lat nie zrobił na nim wrażenia. Nie wiedział jednak, co przygotuje dla niego kolejne dziesięciolecie.

Po meczu Paczulia wysłał SMS-a do Leonarda, aby go przeprosić i życzyć szybkiego powrotu do zdrowia. Leonard nie odpowiedział (fot. mysanantonio.com)

Kawhi w barwach Clippers zanotował zdecydowanie najmniej spotkań sezonu regularnego w swojej karierze. Nie licząc pechowego sezonu 2017/2018, kiedy rozegrał raptem dziewięć meczy, nigdy wcześniej nie zagrał mniej spotkań niż w barwach Los Angeles, schodząc na pułap 50 spotkań w sezonie, których maksymalnie można rozegrać 82. Rozgrywki 2021/2022 w całości spisał na straty zrywając więzadło krzyżowe, a dodatkowo dopadła go tendinopatia prawego stawu kolanowego. To przewlekłe schorzenie, w wyniku którego regularnie pojawia się stan zapalny osłabiający ścięgna. Od najpoważniejszego zerwania Kawhi nie napotkał już tak poważnej kontuzji, ale regularnie wypadał co dwa/trzy mecze właśnie w związku z problemem kolana. Trzecią najdotkliwszą kontuzję w karierze przeszedł jeszcze w tym roku.

Katastrofalne urazy Kawhi Leonarda przywracały wspomnienia o przypadku Derricka Rose’a

„Dlaczego ten gość nie zrezygnuje?”

Wydarzenia z play-offów 2023 były traumatyczne z wielu powodów. Clippersi do tej fazy dostali się psim swędem, a na dodatek już w pierwszej rundzie otrzymali łomot w pięciu meczach od Phoenix Suns. Nie to jednak było najgorszą informacją. Owszem, Leonard wzniósł się na kosmiczny poziom trzydziestu punktów w obu meczach, ale przy stanie 1:1 w serii znów jego kolano dało się we znaki. Jak się potem okazało „The Claw” rozdarł łąkotkę, ale… już podczas pierwszego meczu. Sztab Clippers, według narracji mediów, chciał „przestraszyć” rywali obecnością skrzydłowego i plan pewnie zdałby egzamin, gdyby nie to, że kłamstwo ma krótkie nogi. Leonard wypadł na resztę sezonu, a opinia publiczna miała nad czym dyskutować. Dziennikarz ESPN Stephen A. Smith po tym wydarzeniu zupełnie nie hamował swoich emocji, odrzucając merytorykę i mówiąc wprost:

Muszę to powiedzieć, mam dość Kawhi Leonarda. Serio, czemu ten gość po prostu nie zakończy kariery? Zaszantażował Clippers, żeby ściągnęli Paula George’a, grożąc, że przejdzie do Lakers. W Toronto też dostał wszystko, czego chciał. (…) Ten człowiek opuścił tyle meczów, że to nie ma sensu. On i Paul George zagrali razem ile, 3 mecze w playoffs? Gość rzuca 38 punktów w w pierwszym meczu, 31 punktów w kolejnym, przeciw Durantowi i Bookerowi. Schodzi z boiska, wygląda dobrze, a następnie Ty Lue dostaje informację, że Leonard nie wystąpi w kolejnym spotkaniu.

Wielki duet George-Leonard coraz bardziej kwalifikował się do miana pięknej historii, która nigdy się nie wydarzyła. Przez ostatnie cztery sezony obaj koszykarze zagrali wspólnie w 118 spotkaniach fazy zasadniczej na łącznie 382 możliwych oraz w 24 starciach playoffs na 38, z czego zaledwie 19 razy wystąpili wspólnie w latach 2021-2023. To brutalne statystyki, które pokazały, że ten wielki plan nie miał prawa się sprawdzić. Stan rzeczy miał odmienić inny duet, wspomagający wielką dwójkę w mistrzowskich planach.

Obecność obu liderów na ławce mogła przyciągać na mecze stylistów, ale z pewnością nie kibiców z tej części Los Angeles

Nierozłączni

Russel Wesbrook i James Harden to koszykarze, którzy mieli okazję ze sobą współpracować już dwukrotnie do czasu swojego kolejnego spotkania w Clippers. Obaj byli symbolami wielkości OKC Thunder, a także zapowiedzią ponownych czasów świetności dla Houston Rockets. Skończyło się ostatecznie na projektowych porażkach. Nie można jednak powiedzieć, że byli papierowymi tygrysami.

Z Oklahomą weszli do finałów NBA, przegrywając wyraźnie z Miami Heat, a do tego dwa razy zameldowali się w finale konferencji. W swoim wspólnym sezonie w Houston już jako pełnoprawne gwiazdy i ikony NBA również dostali się do play-offów, ale nie poradzili sobie w ćwierćfinale z przyszłymi mistrzami Los Angeles, przegrywając rywalizację w pięciu meczach. Czwarte miejsce w konferencji i porażka tuż przed finałami – tyle ostatecznie była warta współpraca tych dwóch wielkich koszykarzy. 

Rozpad tego duetu nastąpił w nieprzyjemnej atmosferze. Westbrook skarżył się na kulturę pracy w Rockets, gdzie Harden cieszył się szeroką autonomią. Bez konsekwencji spóźniał się na treningi, a także bez ograniczeń chodził na imprezy. Zespół także poza boiskiem grał na niego, co było po prostu niezdrowe dla organizacji. Westbrook nie był przyzwyczajony do takich standardów i bardzo szybko sytuacja zaczęła go denerwować. Miało to w dużej mierze przyczynić się do tego, że rozgrywający poprosił o transfer i trafił do Wizards. W Clippers z pewnością nie będzie taryfy ulgowej dla ekscesów rozgrywającego, ale nie zmienia to faktu, że kultura pracy wśród wciąż będzie zróżnicowana. Pozostaje pytanie, czy mimo tego obaj będą potrafili ze sobą dobrze współpracować?

Clippers
Mimo jakościowej współpracy między Westbrookiem a Hardenem nie brakowało spięć (fot. cbssport.com)

Dyskusja o chemii w Clippers

To druga wątpliwość co do LAC. Dwóch samców alfa na rozegraniu i jedna piłka. Obu panów łączy dużo więcej niż przeszłość klubowa: obaj nie mają pierścienia, obaj zostali MVP ligi (i to w dodatku jeden po drugim), obaj zostali zaliczeni do piątki najlepszych debiutantów, obaj zostali królami strzelców, obaj należą do składu 75-lecia, obaj zredefiniowali rolę rozgrywającego dzisiejszych czasów i obaj w swojej przeszłości stanowili jednoosobowe armie.

Ich połączenie w Houston zaważyło na tym, że gdy w sezonie regularnym dwaj zawodnicy zdobywali ok. 30 punktów na mecz w sezonie, trzeci najskuteczniejszy gracz tej ekipy, Eric Gordon, miał ich o połowę mniej. Gdy obaj mieli po siedem asyst co mecz, trzeci najlepszy podający, Austin Rivers, zaliczał ich 1.7. Lepsze liczby osiągali tylko obaj centrzy, którzy zanotowali więcej zbiórek niż ten duet, który i tak usadowił się tuż za ich plecami w klasyfikacji. Play-offy były już niemal wyłącznie koncertem Hardena, który w zdobyczach w ataku nie miał sobie równych.

Obaj gracze wskakiwali na elitarny poziom nie tylko w meczach All-Starów, ale też w spotkaniach ligowych

Warto zaznaczyć, że to tylko sytuacja “Harden, Russ i spółka”, natomiast w Clippers dojdzie do połączenia “Harden, Russ, George, Leonard i reszta”. Skoro tam pojawiły się tak wyraźne dysproporcje między zawodnikami, to jak będzie w Los Angeles? 

Rysy na wizerunku

Russell Westbrook w poprzednim sezonie nie załapał się ani do pierwszej pięćdziesiątki najlepiej punktujących, ani najlepiej asystujących graczy wg. ESPN. Zaliczał średnio 15 punktów na mecz, co stanowi jego trzeci najgorszy wynik w karierze. Dołożył do tego 7.6 asysty, co jest czwartym najniższym wskaźniekiem w jego dorobku w trakcie 15 lat kariery w NBA. Choć Brodie na boisku oraz poza nim nie sprawiał problemów dyscyplinarnych, to jego forma pozostawiała wiele do życzenia. W Lakers zaliczył swój trzeci najgorszy procent celnych rzutów zza łuku oraz drugi najgorszy wynik rzutów za dwa w rundzie zasadniczej. Stanowiło to o tyle istotny problem, że nie wiadomo, czy ma być opcją do pierwszej piątki, czy lepiej żeby wchodził z ławki. Westbrook udowodnił, że ma problem z grą, gdy pozycje lidera i kreatora akcji są obsadzone kimś innym.

James Harden również znalazł się na tragicznie słabym 43. miejscu wśród najlepszych strzelców (z czwartym najgorszym wynikiem punktowym w play-offs), ale za to liderował w punktacji podających, choć i tak w sezonie regularnym zanotował swój czwarty najsłabszy rezultat w karierze. Były gracz Rockets nie przepracował ponadto okresu przygotowawczego, a warto wspomnieć, że ma już 34 lata. Ryzyko kontuzji będzie zatem dość wysokie, a dobra forma w play-offach może skończyć się bardzo szybko.

Clippers
Skrajne zmiany sylwetki gwiazdy Houston balansowały na granicy groteski i zdegustowania

Pomijając fakt pracy nad własnym zdrowiem, Harden nie miał też okazji jakkolwiek głębiej poznać swojej drużyny, na czym może ucierpieć chemia i ogólne wpasowanie się do planu Tyrone’a Lue. Prócz słabych statystyk, złą sławę przyniosły mu też ekscesy w klubach ze striptizem oraz regularne prośby o transfery okraszone toksyczną atmosferą. Takie ruchy wymuszał w każdym klubie od końca przygody z Houston. Popularny „Brodacz” szachował zarządy w off-season poprzez niestawianie się na treningi i przybieranie na wadze. W ostatnim czasie nie krył się nawet z publicznymi atakami na najważniejsze postacie, jak choćby Daryla Moreya – generalnego menagera 76ers, któremu zawdzięczał swoją przygodę w Houston.

Daryl Morey jest kłamcą i nigdy nie będę częścią tej samej organizacji, co on. Powiem to jeszcze raz: Daryl Morey jest kłamcą i nigdy nie będą częścią tej samej organizacji, co on.

James Harden

Jawne okazywanie braku szacunku to zresztą norma u tego koszykarza. Już po odejściu z Rockets na jaw wyszły szokujące informacje o relacjach na linii Harden-zespół, a ujawnienie ich było najlepszą antyreklamą dla utalentowanego shootera.

Zawsze wyjeżdżaliśmy później, niż planowaliśmy, bo spóźniał się autobus albo samolot. Nikomu to nie przeszkadzało 

przyznaje jeden z byłych pracowników Rockets, który w rozmowie z ESPN chciał zachować anonimowość.

Rzekomo wszystko ustalał Harden, więc gdy spóźnił się na sesję wideo, zespół czekał, aż James łaskawie się pojawi. Westbrook w jednej z takich sytuacji miał krzyczeć do trenera Mike’a D’Antoniego, by zaczął bez niego, na co trener odpowiedział mu „nie mogę, bo gdy przyjdzie, będziemy musieli puszczać od początku…”

W taki sposób Harden traktował trenera, który szkolił w swojej karierze choćby Steve’a Nasha, Amare’a Stoudemire’a, Carmelo Anthony’ego, Shawna Mariona, Kobego Bryanta czy Shaquille’a O’Neala. Teraz jego ofiarą może paść trener o zdecydowanie uboższym CV mimo, zdobytego pierścienia z Cleveland Cavaliers.

Mimo uśmiechów D’Antoni nie potrafił połączyć Hardena ani z Chrisem Paulem, ani z Westbrookiem, ani też z Carmelo Anthonym. Stanowiło to o porażkach jego pracy

Znacie Phoenix Suns? 

Rok temu klub z Arizony oddał wszystko za Kevina Duranta i Bradleya Beala. Generalny manager postawił wszystko na jedną kartę i oddał swoją przyszłość oraz, co najważniejsze, zawodników rezerwowych za gwiazdy ligi. Efekt? W trakcie kontuzji Bookera i Beala Suns przegrali trzy z pięciu spotkań po siedmiu meczach zajmując 9. miejsce w konferencji zachodniej. Ich ławka składa się aktualnie z koszykarzy pokroju Bol Bola, Graysona Allena, Yuta Watanabe lub Keity Baseta-Diopa. Nieporównywalne nazwiska do takich graczy, jak Mikal Bridges, Cam Johnson, Javale McGee czy Cam Payne. To zupełnie inna jakość między obecnymi koszykarzami drugiej opcji, a tymi, którzy dotarli z Suns do finału ligi w 2021 roku.

Oprócz utalentowanych graczy z ławki, generalny manager Phoenix oddał też liczne picki w drafcie, de facto ryzykując przyszłość organizacji. Wszystko to w imię pozyskania Kevina Duranta o cherlawym zdrowiu i niepokojącej metryce oraz Beala, który dotychczasową karierę spędził w skoncentrowanych na nim Waszyngtonie. Był to ruch, który póki co nic nie zagwarantował Phoenix, a jedynie pozbawił wizji przyszłości bardzo obiecujący projekt.

Clippers
Suns, choć pozyskali jeszcze dwóch dominatorów punktowych, póki co przegrali sześć z dziesięciu meczów w sezonie

Los Angeles Clippers, widząc to ogromne ryzyko, zdecydowali się na co najmniej równie szalone ruchy transferowe. Za Jamesa Hardena oddano co prawda podstarzałe, ale jedne z ostatnich jakościowych ogniw z ławki w postaci Roberta Covingtona i Nicolasa Batuma, lecz w ich miejsce sprowadzono jeszcze starszego, 38-letniego P.J Tuckera i oczywiście „Brodacza”.

Pierwszy z nich sezon wcześniej zaliczał w Filadelfii 0.7 celnej „trójki” na mecz w sezonie zasadniczym, 4 zbiórki oraz 3.5 punktu. Wytransferowany Batum notował 6 oczek co mecz, 1.5 „trójki” i 4 zbiórki. Na takiej podstawie można stwierdzić, że Clippers przegrali ten deal, gdy mowa o wzmocnieniu ofensywy z ławki. Na szczęście w klubie pozostał perspektywiczny Terance Mann – jeszcze do niedawna melodia przyszłości w tej części LA. Ponownie warto przytoczyć rezerwowych, którzy trwali przy największym sukcesie organizacji: Patrick Beverley, Rajon Rondo, Marcus Morris, DeMarcus Cousins oraz Serge Ibaka. Dwa lata później na tej samej ławce siedzą: Norman Powell, Mason Plumlee, Terance Mann, Amir Coffey czy Kobe Brown. Tak wygląda druga opcja pretendentów do mistrzostwa?

Ławka rezerwowych jest w zasadzie punktem decydującym o porażce Clippersów. Paul George rozgrywa w Clippersach mniej niż 50 meczów w sezonie zasadniczym, Kawhi także, Harden w przedostatnim sezonie dla Filadelfii miał ich 21, a na Brooklynie maksymalnie 40. Liderzy zespołu w ciągu ostatnich trzech lat częściej nie grali niż grali, a reszta zawodników nie należy już do wirtuozów. Clippersi w żaden sposób nie zbudowali opcji awaryjnych na wypadek kontuzji George i Leonarda, które wystąpią na 99%.

Terance Mann może być w tym roku jedynym game-changerem z ławki (fot. nbcsports.com)

Absurd dopuszczalny

W postawie Michaela Wingera nie ma niczego zaskakującego. Po tej stronie Los Angeles absolutnie nic już nie trzyma zarówno Kawhia, jak i George’a. Z projektu zwyczajnie nie idzie już wycisnąć nic więcej. Do tego zabójczego na papierze duetu dokooptowano przeróżne postacie i żadna z nich nie doprowadziła do mistrzostwa. Obie gwiazdy po tym sezonie dysponują opcją zawodnika i należy nastawiać się na odejście obu panów.

Projekt stoi nad przepaścią. Kiedy obaj koszykarze odejdą, nie będzie już na czym budować. To będą bardzo trudne czasy dla fanów, najprawdopodobniej dojdzie do budowania drużyny wokół Terance’a Manna, który może nie mieć łatwo w tym sezonie wskutek przesytu osobowości na jego pozycji, by potem niczym Shai Gilgeous-Alexander w Oklahomie stać się twarzą odbudowy Clippers.

Budowanie przyszłości po tej stronie Los Angeles może być skrajnie utrudnione w następnych latach. Clippersi porzucili długofalowe plany

„All and nothing” – mistrzostwo jest oczywiście w zasięgu, bo tak naprawdę każdy ma na nie szanse, lecz czy ten historyczny tryumf cokolwiek da, widząc w jakiej sytuacji znajduje się projekt? Obiecujących picków draftowych praktycznie nie ma, liderzy drużyny zbliżają się do zakończenia kariery, a opcja rozwoju drużyny bazuje wyłącznie na jednym koszykarzu. Kiedy dojdzie do odejścia Leonarda i George’a, klub nie spadnie na cztery łapy. Nie będzie tam w kolejce Griffina lub Jordana, będzie wielu przeciętnych koszykarzy, z których może coś się stworzy.

Niezależnie od wyniku kampanii, Los Angeles Clippers będą przegrani – wygrywając, czy przegrywając mistrzostwo i tak będą pozbawieni przyszłości, której jakość przecież częściowo gwarantuje szanse na play-offy, oddalając zespół od tankowania. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że do tego procesu za niedługo trzeba będzie się przyzwyczaić.

Michał Korek

***

Po więcej ciekawych tekstów ze świata sportu zapraszamy tutaj –> Planeta Sportu