Wszystkie twarze Nowego Jorku – lata 70. i 80.

Miasto, które nigdy nie śpi, Wielkie Jabłko, betonowy las – to tylko kilka z wielu określeń Nowego Jorku. Metropolia zbudowana na filarze marzeń i ambicji tak wysokich, jak Empire State Building, a także mekka artystów i bohemy z całego świata. Nowy Jork ma jeszcze jedno oblicze – tony śmieci na ulicach, biegające po przystankach metra szczury oraz dzielnice, w które lepiej nie zagłębiać się nocą. Oto wszystkie twarze Nowego Jorku, zamknięte w kilku piosenkach z dawnych lat.

Sting, Nowy Jork

Nowy Jork jako… dom
Billie Joel – New York State of Mind

Nieczęsto się zdarza, że piosenka niebędąca singlem staje się faworytem fanów. Natomiast w tę kategorię wpisuje się utwór New York State of Mind. Od momentu wydania jest nieodłączną częścią koncertów Billiego Joela. Szczególnie głośno wybrzmiała podczas koncertu charytatywnego dla ofiar zamachu z 11 września. Wtedy miasto na chwilę zwolniło, światła ulic ciut przygasły, a mieszkańcy zatracili się w saksofonowej melodii tejże piosenki.

Tej charakterystycznej uwertury na pianinie nie da się pomylić z niczym innym. Billie, rodowity nowojorczyk, rozstał się z miastem na trzy lata. Nagrywał materiał na odległym Zachodnim Wybrzeżu. Podczas drogi powrotnej – dokładnie przy linii rzeki Hudson – wpadły mu do głowy pierwsze wersy piosenki, która będzie o tym wymarzonym przyjeździe do miasta. O tym, jak dobrze widzieć znany, tętniący życiem krajobraz. I choć na świecie jest wiele innych miejsc, to właśnie Nowy Jork jest dla niego centrum wszechświata, a co najważniejsze, domem.

Nowy Jork jako… więzienie bez krat
Fleetwood Mac – The City

Zespół Fleetwood Mac kojarzy się tylko z jednym – wypełnionym magią wokalem Stevie Nicks. Zdawałoby się, że była tam od zawsze. I pozostanie na zawsze. Jednak początki funkcjonowania zespołu to jednak zupełnie inny skład, który połączył Mick Fleetwood oraz John McVie, jeszcze zanim powiew świeżości i amerykańskiego ducha przyniosła wspomniana wyżej Stevie, zespół ociekał brytyjskim bluesem. Może to ich wyspiarskie pochodzenie sprawiło, że tak nienawidzą Nowego Jorku? Oczywiście to nie jest stanowisko całego zespołu, a jedynie jednego z członków.

The City stoi w opozycji to nostalgicznego, ciepłego New York State of Mind. To jak więzienie bez krat / Nie postawię tam już nogi – słyszymy w pierwszej zwrotce przy ciężkim gitarowym akompaniamencie. Dlaczego? Żona ówczesnego wokalisty – Boba Welcha – została tam napadnięta, a na miejskich, zaśmieconych ulicach w latach 70. panowało bezprawie, narkomania i złodziejstwo. Notabene, zupełnie inne spojrzenie przedstawia ich kawałek Empire State, który po dziesięciu latach przeprasza mieszkańców Nowego Jorku za wszystkie gorzkie słowa skierowane w ich stronę. Lecz to już kompletnie inna historia.

Nowy Jork jako… plac zabaw kochanków
Leonard Cohen – Chelsea Hotel #2

Pomiędzy Siódmą a Ósmą Aleją, dokładnie przy 23 Ulicy, stoi majestatyczny budynek z czerwonej cegły. Mekka artystów i amerykańskiej bohemy. Centrum sceny artystycznej i miejsce, w którym unosi się duch dawnych rezydentów. Sfera sacrum, w której panuje sztuka, Hotel Chelsea.

Chelsea Hotel #2 to opowieść zza zamkniętych drzwi. Nawiasem mówiąc, drzwi od pokoju 424. Tam, odnalazły się dwa zagubione serca – Leonard Cohen i Janis Joplin. Mamy rok 1968. Osamotniony w mieście, kanadyjski bard przyjął rolę obserwatora. Snuł się po ciemnych alejach i odwiedzał mroczne bary, gdzie zbierał inspiracje do swoich wierszy. Z drugiej strony rockmenka, która porywała tłumy zbuntowanych dzieciaków do szaleństwa w rytm psychodelicznych gitar. Ich ścieżki, zupełnie przypadkowo, przecięły się w hotelowym lobby. Zbliżyły się podczas jednej, upojnej nocy, po której rozstały na zawsze. O dziwo, nieuchwytne uczucie udało się złapać i zamknąć w trzyminutowej piosence. Swobodne brzdąkanie gitary i głęboki głos Cohena przenoszą słuchacza w tamto miejsce – za zamknięte drzwi Hotelu Chelsea, gdzie dwie artystyczne dusze połączyły się w sensualnym uniesieniu.

Nowy Jork jako… inna planeta
Sting – Englishman in New York

Nie pijam kawy, wezmę raczej herbatę, skarbie – to tylko początek wyliczanki różnic pomiędzy Brytyjczykami a Amerykanami. Popowo-jazzowa kompozycja Stinga to znów brytyjskie spojrzenie, lecz w zupełnie innym stylu, niż The City Fleetwood Mac. W czterominutowym kawałku udało się uchwycić uczucie wyalienowania za oceanem oraz zamiłowanie do tej obcej, ale jakże fascynującej kultury. Zrzucając te wszystkie dodatkowe aspekty na bok – sam saksofonowy motyw zasługuje na nagrodę Grammy!

Napisałem „Englishman in New York” dla znajomego, który przeprowadził się z Londynu do Nowego Jorku po siedemdziesiątce. Ogólnie mówiąc, wynajął na Bowery malutkie mieszkanie. Podczas gdy w tym wieku szuka się głównie stabilizacji, on wypłynął w nieznane. Wówczas, podczas kolacji, powiedział mi, że nie może się doczekać otrzymania obywatelstwa, bo wtedy będzie mógł dokonać przestępstwa i nie zostać deportowany.

Sting

Jak widać, Nowy Jork jest miastem o wielu obliczach. Podczas gdy jedni je kochają, inni pałają wobec niego silną nienawiścią. Faktem pozostaje to, że żadne inne miejsce na świecie nie inspiruje artystów tak mocno, jak miasto, które nigdy nie śpi.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/