Polska od dłuższego czasu jest nieodłącznym elementem tras koncertowych Machine Gun Kelly’ego. W tym roku nie było inaczej i raper pojawił się 11 września w warszawskiej Progresji. Mimo tak licznych wizyt w naszym kraju, dla mnie była to pierwsza okazja móc zobaczyć gwiazdę takiego kalibru na solowym koncercie. I co? I nadal nie mogę podnieść szczęki z wrażenia.
Została godzina do otwarcia bramek, a sznur czekających fanów ciągnął się wręcz do głównej ulicy. I nie było to zwykłe, nudne czekanie, ponieważ atmosfera wśród fanów Kellsa była niesamowicie przyjazna. Wszyscy wspólnie śpiewali największe hity artysty, pokazywali swoje płyty czy też rysunki, które wykonali z nadzieją, że wręczą je gwieździe wieczoru. Dodatkowego smaczku dodało pojawienie się perkusisty ekipy MGK, który grał na plastikowym wiadrze i razem z tłumem kontynuowali śpiewanie swoich ulubionych numerów. Wszystko filmował inny członek ekipy Kells’a, więc może ktoś szczęśliwie załapie się na video bądź teledysk za pewien czas i będzie miał super pamiątkę na całe życie.
Polski akcent
Zanim zaczęło się główne show, okazję do pokazania swoich umiejętności scenicznych miał Bonson, którego koncert trwał „porażająco długo” – niecałe 15 minut. Jako fan tego artysty miałem nadzieję na usmażenie dwóch pieczeni na jednym ogniu tamtego wieczoru, a skończyło się na tym, że przegapiłem ten koncert, ponieważ raz – wystartował 15 minut przed czasem, dwa – nie zdążyłem skończyć rozmawiać z fanem, który wygrał w Naszej redakcji bilety na ten koncert, a już Bonson żegnał się z publicznością. Czas jaki otrzymał był conajmniej żenujący, przez co nie mógł w pełni okazać swojego kunsztu. Zagrał znane utwory z twórczości w duecie „Bonsoul” oraz ze swojej solowej płyty „Postanawia Umrzeć” i tyle. Dobrze, że nie miał na sobie koszulki „Almost Famous”, bo MGK, z racji konfliktu z G-Eazym, mógłby odebrać to negatywnie.
Tak, byłoby to tak samo absurdalne jak czas na występ jaki otrzymał, oraz jak następny support.
Dziko i mokro
Pierwsza myśl jaka mnie nachodzi przy tych dwóch określeniach to Amazonka – ogromny las deszczowy położony na terenach Ameryki Południowej. Nie uciekamy daleko, bo następnym i ostatnim supportem przed Machine Gun Kellym była DJ’ka Amazonica. Dziewczyna, która za pomocą swojej konsoli i hitów z niej puszczanych doprowadziła do tego, że duża część publiki jeszcze przez występem rapera z Cleveland musiała iść po wodę do baru. Dlaczego więc uważam jej występ za absurdalny? Ponieważ poza chodzeniem po scenie i krzyczeniem od czasu do czasu „I love You Poland/Warsaw” otrzymaliśmy zwykły DJski set, który tak naprawdę mógł sobie odsłuchać każdy nie przychodząc na ten koncert, a który dostał ponad dwa razy więcej czasu od Bonsona – rozumiecie teraz moje zażenowanie? Przed koncertem rapowym dostaliśmy 15 minut rapu i 45 minut grania z komputera, meh. Nie chcę odbierać niczego Amazonice, aczkolwiek myślę, że z tym czasem powinno być zdecydowanie na odwrót.
Płomienie w Progresji
No i kiedy już Amazonica opuściła scenę, po piętnastu minutach pojawia się znany już wszystkim w Progresji Machine Gun Kelly. Cały występ rapera był wzbogacony o specjalnie podbudowaną scenę z ekranami, które serwowały przez cały koncert różne animacje i budowały klimat zmianą koloru świateł. Wątkiem przewodnim całego występu był oczywiście „Hotel Diablo” – czyli ostatni krążek rapera. Warto zaznaczyć, że Machine Gun Kelly grał przy akompaniamencie live bandu, co dodawało każdemu utworowi absolutnie 1000% mocy (tak, nie pomyliłem się, tysiąc). Zaznajomiony już z polską publicznością reprezentant Cleveland bez większego stresu dawał popis swoich umiejętności. W szczególności moment, w którym naśladował swoimi ruchami karabin maszynowy, a za naboje służyły wypluwane w ekspresowym tempie z jego ust słowa, zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Wiele razy sięgał po gitarę i wkładał pełnię emocji w takie utwory jak chociażby „I think I’m Okay”, a kiedy jej nie miał, skakał w każdym miejscu na scenie i żył razem ze swoim zespołem. Po usłyszeniu „Wildboy” w takim kapelowym wydaniu zacząłem marzyć o nagraniu albumu w wersji Unplugged.
Jakby tego było mało, podczas grania „Bad Motherfucker” na scenę wyszło kilka pań z miotaczami ognia. W samym klubie było tamtego dnia strasznie gorąco, a ta oprawa tylko spowodowała, że nawet ja, stojąc grzecznie z boku, zrobiłem się cały mokry. Pewny siebie Kells zagrał również słynny już diss na Eminema – „Rap Devil”, który cała publika śpiewała z nim na pamięć. Dodatkowego smaczku dodawała przerobiona grafika z „Killshot” (dissu Eminema na MGK’a), gdzie pierwotna twarz Machine Gun Kelly’ego została zamieniona twarzą samego Eminema. Całe show trwało długo – bo prawie półtorej godziny i pokazało, że polscy raperzy, to za amerykańską sceną w kwestii koncertów są jeszcze daleko w tyle. Całuje rączki, Panie Kelly.
P.S. Progresja – tak się nie robi
Niestety nie mogę pozostać obojętny na to, jak potraktowani zostaliśmy jako dziennikarze. Brak możliwości osobnego wejścia przed koncertem bardzo utrudnił dostanie się nam na wydarzenie, a gdybyśmy nie mieli swoich własnych plakietek – ochrona nie pozwoliłaby mi i Dawidowi wnieść aparatu. Następnie w środku, po dojechaniu z Poznania do Warszawy (specjalnie to zaznaczam), zostaliśmy poinformowani o wykreśleniu naszego fotografa z listy, bez podania jasnego powodu. Ja zostałem, bo miałem do napisania relację, aczkolwiek Dawid nie miał możliwości zrobienia zdjęć i w połowie koncertu wracał do domu. Z tego miejsca bardzo dziękuję Pawłowi Żarko (ig: @pawko_shots), którego ta niewidzialna ręka Boga ominęła i mógł bezproblemowo porobić pare zdjęć, którymi się z nami podzielił. Dzięki!