Swordfishtrombones – nowe wcielenie Toma Waitsa

Podpisując nowy kontrakt Toma Waitsa, Islands wiedziało, że był już artystą o wyrobionej renomie. Przez poprzednie lata budował swoją pozycje w biznesie, zaczynając od folkowo zabarwionych kawiarni, docierając w końcu do pierwszej setki notowań Billboard 200.

Wykreowana przez niego postać wiecznie pijanej ćmy barowej miała stanowić pomost między światem beatników i typowych dla lat czterdziestych croonerów. Jego brzmienie można było określić wówczas jako jazz combo, gdzie największe wrażenie robił charakterystyczny zachrypnięty głos Waitsa. Zespół nie grał typowych dla swojego gatunku popularnych coverów, lecz był raczej tłem dla opowieści, jakie snuł leader. A nie brakowało w nich historii o utraconej miłości, prostytutkach, tanich knajpach czy problemach z alkoholem. W końcu, na początku lat osiemdziesiątych, wszystko to miało się zmienić wraz z przejściem Toma Waitsa do dającej więcej wolności Island i z drastyczną zmianą kierunku artystycznego, której nikt nie mógł się spodziewać.

Wcześniejszy etap kariery

Nieopłacalność inności Toma Waitsa

Żadne zmiany nie występują bez przyczyny. W przypadku przemiany Waitsa najważniejszą wówczas przyczyną było poznanie, a potem poślubienie, Kathleen Breenan. Choć pierwszy raz zetknęli się na planie Paradise Alley, gdzie Tom odbył swój filmowy debiut u boku Sylwestra Stallone’a, to okazje do bliższej znajomości mieli dopiero dwa lata później przy pracy nad filmem One from the Heart Forda Coppoli. To dzięki niej Waits oponował swój problem z alkoholem i zyskał nową dawkę weny, po czasie twórczego marazmu. Przełomowe było również odkrycie twórczości Kapitana Beefharta, z którym Toma zapoznała Kathleen, a za pomocą którego muzyczny horyzont Waitsa poszerzył się, wpływając na dotąd obce mu rejony muzyki eksperymentalnej. Przystępując do nagrań ósmej płyty w Sunset Studios, Tom był wspierany przez swoją żonę, z którą odbył, niewiele wcześniej, dwutygodniową podróż do Irlandii. Podróż zaowocowała tekstami na nowy album.

Pierwszym odstępstwem od normy była rezygnacja z usług producenta Bonesa Howe’a, człowieka blisko związanego z Waitsem. Jego efekty pracy można było usłyszeć wcześniej na prawie wszystkich płytach Toma. Tym razem to sam wokalista zasiadł za stołem mikserskim. Dobór zespołu nie został pozostawiony woli kogoś z włodarzy studia – państwo Waits zdecydowali się na muzyków z jak największymi predyspozycji do kreatywnego wykorzystania instrumentów niezagospodarowanych w muzyce popularnej. Zabrakło natomiast saksofonu, tak wcześniej wszechobecnego, co dało znać o odejściu od podstawowych wzorów.

Ratunek ze strony nowych przyjaciół

Kiedy nowy materiał uformował się w longplay z prawdziwego zdarzenia, naturalnym dla Toma było zaprezentowanie go Asylum – wytwórni, która wydała wszystkie jego dotychczasowe płyty. Spotkał się ze zdecydowaną odmową. Waits nigdy nie był dla Asylum dochodowym twórcą, a jego nowe, kontrowersyjne brzmienie tym bardziej zniechęcało kierownictwo. Wcześniej płyty Toma docierały do stałej grupy jego fanów, a to pozwalało wytwórni na finansowanie ich wydawania. Jednak w tym przypadku było inaczej – przedstawiciele wydawnictwa uznali promocję takiego nieprzystępnego, dla przeciętnego słuchacza, albumu za abstrakcyjny pomysł.

Mówimy tu przecież o pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy na szczytach list przebojów królował arena rock czy synth pop. W takim razie konieczne było znalezienie nowego wydawcy. Pomocną dłoń wyciągnął Chris Blackwell z Island – wytwórni, która powstała, aby promować muzykę niecodziennie, słyszaną w radiu. Nie obawiali się tego typu współpracy, działając już wcześniej z takimi grupami, jak Roxy Music czy King Crimson. To dzięki Island pierwszego dnia września 1983 roku, po roku od rejestracji w studiu, ukazało się Swordfishtrombones.

Horror, parada, miłość, wojsko w brzmieniu organów i syntezatora

Już od pierwszych chwil słuchania tej płyty, jasne staje się, że to nie jest ten sam Tom Waits, z którym fani mieli do czynienia w trakcie poprzednich dziesięciu lat. Underground rozpoczyna tę podróż z przytupem – marszowy rytm, walenie w bębny i zachrypnięte krzyki Toma tylko dodają ponurości do atmosfery opowieści o nieznanej i “obudzonej” cywilizacji spod szybów górniczych. Kim są? Nie sposób stwierdzić. Ale czy potrzebujemy to wiedzieć? To świetny przykład tego, jak typ liryki tekstów Waitsa koresponduje z charakterem podkładu muzycznego, jaki tworzy jego grupa. Dalej, wraz z pierwszymi dźwiękami marimby na Shore Leave, wszystko się tylko nasila. Mroczny nastrój pozostaje tłem dla melorecytacji, tak jak miłosny list do żony pozostaje tłem dla poczynań marynarza wizytującego Hong Kong – bohatera tej piosnki.

Instrumentalne Dave The Butcher i Johnsburg, Illinois to dwa mniej istotne przystanki na albumie. Na pierwszym usłyszymy samego wokalistę grającego na organach. Ich brzmienie wywołało we mnie przeświadczenie, że Waits sprawdziłby się świetnie w roli tapera, podczas projekcji horroru z lat dwudziestych.

Drugi z nich, to powrót do korzeni. Tom przy pianinie śpiewa krótki love song, laurkę dla swej ukochanej. Moim faworytem na całej płycie jest 16 Shells From a Thirty-Ought-Six. Absurd wręcz kipi z tekstu zainspirowanego ponoć historią farmera, który zwariował i postanowił wyżyć się przy pomocy strzelby, tytułowego kalibru, na strachu na wróble. Mnogość przedmiotów i odniesień może przytłoczyć odbiorcę, ale również zauroczyć tym, jak dokładny w swoich opisach jest narrator. Zakończenie pierwszej strony krążka nie obyło się bez niespodzianek. Town With No Cheer to utwór, na którym usłyszymy akordeon, dudy i… syntezator – najdziwniejszy w tym całym zestawieniu. Te klawisze zaskakują o tyle, że jako instrument powszechnie wykorzystywany wówczas przez wszystkich, wszędzie, nie znalazł sobie miejsce nigdzie indziej w repertuarze brzmień człowieka nazywanego później luddystą współczesnej muzyki.

Teledysku, a przy tym emisji w MTV, doczekał się inny utwór na płycie, a mianowicie In The Neighborhood. Jest to chyba najbardziej przystępny song na całym albumie. Jeśli komuś to brzmienie kojarzy się z zespołami grającymi podczas parad, to pewnie nie jest daleko od wizji autora, gdyż właśnie to widzimy na nagraniu – Tom Waits maszeruje po owej dzielnicy, na czele takiej orkiestry.

A co po drugiej stronie?

Jeśli założymy, że orkiestra w końcu doszła do celu, możemy też założyć, że wówczas postanowiła pozbyć się swojego dyrygenta i zagrać jeszcze coś na bis. Tak właśnie brzmi drugi instrumentalny utwór na płycie – Just Another Sucker on the Vine. W podobny sposób, jak wcześniej Dave The Butcher, jest w zasadzie tylko przerwą, momentem na złapanie oddechu dla słuchacza. Dalej słyszymy silną zapowiedź zupełnie innego albumu, który miał nadejść kilka lat później. Frank’s Wild Years realizuje szalony pomysł “A co by było, gdyby zamknąć gdzieś na kilka dni Toma Waitsa z dyskografią Franka Sinatry, a potem wpuścić do studia nagraniowego?”. Wychodzi to świetnie. Krótki utwór, prócz takich słyszalnych odniesień, stara się przedstawić nam Franka O’Briena, którego nie sposób nazwać inaczej, jak wizją postaci Franka Waitsa oczami jego syna.

Na płycie pojawiają się też utwory o tematyce nietypowej dla autora, bo żołnierskiej. W Soldier’s Things Waits prezentuje obraz wyprzedaży garażowej z rzeczami żołnierza, który zdaje się być kimś bliskim dla narratora. Choć jest ich wiele i zapewne mają wartość sentymentalną, ten ktoś postanawia się ich pozbyć. Taki medal “za odwagę”, choć uzyskany zapewne z wielkim trudem, dla kogoś innego może mieć równowartość dolara. Tytułowe Swordfishtrombones snuje, przy beatnikowskiej oprawie tekstowej, obraz życia człowieka, który powrócił z wojny z “imprezą w swojej głowie”, co można uznać za metaforę wojennej traumy, stresu pourazowego.

W przerwie od nagrywania

Sukcesywna porażka Waitsa

Powiedzenie o kimś, że diabeł mówi mu po imieniu, ciężko by było nazwać komplementem. Zwłaszcza, kiedy ta osoba pędzi na dno. Mowa o kolejnej postaci, tym razem z Down Down Down, najszybszego utworu na albumie. Widać silną inspiracje bluesem czy wczesnym rock’n rollem w sposobie, w jaki zespół nadaje pęd treści, jaką wyrzuca z siebie Tom przez raptem dwie minuty. Blues jest też inspiracją dla Gin Soaked Boy, ale jest to blues inny, bardziej spokojny. Chciałoby się rzec, że barowy – taki, jaki gra kapela, kiedy już dobrze nasiąkną np. owym ginem. I tu wielki podziw kieruje dla Freda Tacketta, za to, jak sprawnie operuje sildem po swej gitarze, przewodnim instrumencie tej piosenki.

Pozostał już sam koniec albumu, ostatnie kilka minut i ostatnie dwa utwory. Rainbirds szczególnie nie porywa, jest ostatnim utworem na płycie i w dodatku najdłuższym instrumentalnym. Ot, znów powrócił stary Waits do swojego knajpowego grania na pianinie. Przeciwieństwem tego jest Trouble’s Braids – bardzo zwarty i krótki kawałek o gangsterskim klimacie, gdzie na prowadzenie wysuwa się Larry Taylor ze swoim dynamicznym frazowaniem na kontrabasie.

Nie można zarzucić kierownictwu Asylum trafnej przepowiedni o komercyjnej porażce. Swordfishtrombones dostało się tylko na 167 miejsce Billboard 200. Nie przekreśliło to sytuacji, w której najgorzej sprzedający się album wykonawcy stał się jego największym wówczas sukcesem artystycznym, wychwalanym przez krytyków, jak i mniej konserwatywną muzycznie część fanów. Było to dla Toma Waitsa nowe otwarcie, które zdefiniowało jego całą późniejszą twórczość oraz rozpoczęło trylogię stylistycznie podobnych do siebie albumów, znanych jako The Frank Trilogy – dla wielu najważniejszy okres w jego historii.