Paleta odcieni czerni. Przewodnik po polskim black metalu

Black metal to gatunek, który wielu odrzuca już na wstępie. Surowa produkcja, agresywne wokale, kontrowersyjny wizerunek i często radykalnie niepoprawne teksty – co by nie mówić, nie jest to najprzystępniejsza muzyka na świecie. Nie ma więc nic dziwnego w wpływie wysokiego progu wejścia na dość częstą marginalizację i niezrozumienie przez szersze grono odbiorców, a co za tym idzie, głębokie niedocenienie. Tymczasem za mroczną kurtyną black metalowej brutalności, kryje się pełnia artystycznej wolności, ciągłe poszukiwania przekraczające granice dźwięku i słowa, niekonwencjonalne mariaże gatunkowe i niepowtarzalny, gęsty klimat. Polscy artyści w ostatnim dziesięcioleciu stali się czołowymi ambasadorami tej stylistyki, oferując światu wizję „otwartego” black metalu, któremu warto przyjrzeć się bliżej – poniżej dziesięć odcieni zdecydowanie zasługujących na uwagę wraz z przykładami najlepszych polskich reprezentantów gatunku.

Dla lepszego zrozumienia kontekstów i tego, z czym mamy do czynienia, ważne jest nakreślenie pewnego, dość umownego, rozgraniczenia – historycznego podziału na trzy fale rozwoju, z których każda miała swoje unikatowe cechy, kształtujące brzmienie i estetykę:

Pierwsza fala wywodziła się bezpośrednio z heavy metalu i thrash metalu, stanowiąc ich radykalniejsze rozwinięcie. Brytyjskie zespoły Bathory i Venom (twórcy albumu Black Metal, od którego pochodzi nazwa gatunku) i szwajcarskie Hellhammer/Celtic Frost na przełomie lat 70. i 80. XX wieku eksperymentowały z mrokiem, surowością, okultyzmem i antyreligijną estetyką, tworząc fundamenty pod, jak się później okazało, nowy gatunek zakorzeniony w nihilizmie. Szesnastkowe partie gitar, blast beatsowa perkusja i niski, gardłowy, skrzeczący growl – równie ekstremalnie co oni, nie grał wtedy nikt. Polska scena nie była wtedy tak rozwinięta, jak na Zachodzie, ale KAT czy Imperator, mimo grania bardziej thrashowo, tworzyły podwaliny dla raczkującej, rodzimej ekstremalnej niszy.

Po około dekadzie black metal, niemal całkowicie zdominowany został przez norweską scenę. Za sprawą Mayhem, Darkthrone czy Burzum wykształcił swój charakter, radykalizując się zarówno jeśli chodzi o muzykę, jak i ideologię. Kapele drugiej fali wytworzyły piwniczne, surowe, minimalistyczne, skandynawsko-lodowate brzmienie, które z czasem stało się synonimem black metalu. Wtedy też pojawił się charakterystyczny corpse paint, mający wzmocnić mroczną aurę. W tym okresie nastąpiła też eksplozja polskiego black metalu, inspirowana Norwegią, ale z wyraźnym lokalnym, słowiańskim charakterem. To czas powstania grup, które szeroką rozpoznawalność zdobyły także za granicą – na wyróżnienie zasługują między innymi Graveland, Xantotol, Christ Agony czy wreszcie, prawdopodobnie najpopularniejszy polski zespół na świecie – Behemoth.

Gatunek stale ewoluował, aż dotarł do momentu, w którym trwa do dziś – czasu eksperymentów. To okres mariaży gatunkowych, wzbogacania o nowe wpływy, ścieżki i podejścia. Coraz więcej zespołów zaczęło łączyć blackową surowość z ambientem, industrialem czy post-rockiem. Stale wprowadzane są nowe brzmienia i rozwiązania, łamiąc granice ówczesnej, tradycyjnej formy. Nastąpiła największa profesjonalizacja, a black metal osiągnął międzynarodowy sukces, stając się globalnym fenomenem. Wraz z upływem czasu wykształciło się kilka odrębnych stylistyk i podgatunków wrzucanych ogólnie pod black metalowym pojęciem-parasolem. Dużą zasługę miała w tym polska odnoga, będąca jedną z najciekawszych i najbardziej cenionych scen wśród metalowego środowiska.

Klasyczny black metal

Mgła – Exercises in Futility (2015)

Prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalny za granicą polski album nagrany w XXI wieku. I nie ma w tym krzty przypadku. Exercises in Futility krakowskiej Mgły nie tylko ugruntował pozycję zespołu na międzynarodowej scenie, ale i stał się jednym z najbardziej kojarzonych i najważniejszych płyt black metalowych. W pewnym stopniu był też kamieniem milowy współczesnego black metalu.

Duet współtworzony przez gitarzystę znanego jako po prostu M. i perkusistę ukrywającego się za pseudonimem Darkside, choć zaliczany do trzeciej fali, to przedstawiciel nieco bardziej „klasycznego” podejścia do black metalu, gdzie eksperymentów nie ma jeszcze tak wiele. Znakiem rozpoznawczym jest specyficznie surowe, a zarazem bardzo klarowne brzmienie. Album składa się z sześciu utworów zatytułowanych po prostu kolejno Exercises in Futility I-VI. Wszystkie tworzą spójną, niemal konceptualną całość – choć każdy utwór jest odrębną opowieścią, to razem budują jeden, nieprzerwany monolit. Produkcja jest oszczędna, ale bardzo starannie dopracowana, podkreślając każdy detal – surową, zimną i oschłą gitarę, bas i bębny. Na szczególną uwagę zasługują tu kosmiczne partie perkusji na talerzach, w których słychać wieloletnie doświadczenie Darkside’a w grze na ksylofonie i wibrafonie.

Exercises in Futility nie opowiada historii, oddaje poczucie bezradności wobec otaczającego świata i jednoczesną fascynację jego brutalnym pięknem. To nie tylko muzyka, ale też emocjonalne doświadczenie. Dodatkowo potęgują to nihilistyczne, introspektywne i filozoficzne teksty, eksplorujące tematykę absurdalności życia i nieuchronności upadku. Refleksje te są podane w bardzo literackiej, niemalże poetyckiej formie, która wyróżnia Mgłę na tle innych zespołów black metalowych. Liryka, choć ponura, nie wpada w przesadny patos, a raczej chłodno analizuje egzystencjalne paradoksy.

Atmosferyczny black metal

Wędrujący Wiatr – Zorzysta staje oćma (2022)

Atmosferyczny black metal to z kolei podgatunek skupiający się na tworzeniu bogatej, hipnotycznej atmosfery i nastroju, łącząc tradycyjne, ciężkie elementy z bardziej przestrzennymi, melodyjnymi i często ambientowymi rozwiązaniami. Opowiada historie o naturze, duchowości, przemijaniu i mitologii, nierzadko wykraczając poza typowe dla blacku granice ekstremalnego brzmienia. Za pionierów uważa się norweskie Ulver czy Burzum. Ale że Polacy nie gęsi, to i swój atmosferyczny metal mają!

Najbardziej sztandarowy przykład to Wędrujący Wiatr (nawet nazwa brzmi klimatycznie, czyż nie?). Zorzysta staje oćma otula jak ognisko płonące w lesie w sierpniową, gwieździstą noc. Gitary tworzą gęstą, wielowarstwową ścianę dźwięku, przeplataną melodiami inspirowanymi naturą, przenosząc nas w głąb mrocznej puszczy, słowiańskiej mistyki i pradawnych guseł. Wszystkiemu duszy dodaje niby subtelna, ale przestrzenna perkusja. Aurę organiczności wzmacniają dodatkowo wykorzystywane prawdziwe dźwięki przyrody, takie jak szum drzew, śpiew ptaków czy burzowy wiatr, współgrające z gitarami, malując muzyczne pejzaże. Gdyby druidzi z wiedźmińskiego uniwersum faktycznie istnieli i zbierali się pod Bloebheris, wokół rozbrzmiewałaby Gwiazda Zaranna Wędrującego Wiatru. A przynajmniej tak być powinno.

Na piedestał wynoszę tu jeden album, bo z nim spędziłem najwięcej czasu, ale właściwie cała dyskografia warmińskiego duetu W. i Razora, to piękna, melancholijnie-majestatyczna, spójna opowieść. Ich muzyczny dorobek to hołd dla potęgi matki natury zbudowany na wyniosłych gitarach. Na tle światowej sceny atmosferycznego blacku Wędrujący Wiatr wyróżnia się swoją lokalną, słowiańską duszą. To zresztą uwielbiam w polskiej scenie – renesans naszego tradycyjnego folkloru i przywoływanie mistycznych stworzeń z ludowego bestiariusza za sprawą takich projektów jak Licho, Koniec Pola, Kły, Stworz czy wreszcie Wędrujący Wiatr.

Progresywny black metal

Odraza – Rzeczom (2020)

W przypadku krakowskiej Odrazy, jak to z progresywną muzyką gitarową bywa, jest bardziej eksperymentalnie „skomplikowanie” strukturalnie i kompozycyjnie. Dla wielu też pewnie najzwyczajniej w świecie ciekawiej. Jednocześnie wciąż stałe są surowa estetyka i ciężka atmosfera typowe dla black metalu. Rzeczom to album niełatwy, ale bardzo bogaty i „eksplorujący”, z zadziwiająco dużą różnorodnością stylistyczną, zachowujac przy tym spójność emocjonalną. Fundamenty oparte są na blacku, ale Stawrogin i Priest często skręcają w kierunki doom, stoner czy death metalu.

Otwierające płytę Schadenfreude natychmiastowo buduje napięcie intensywnym, agresywnym riffem, by później, na …twoją rzecz też czy Długiej 24 zwolnić i wprowadzić więcej harmonii. Niektóre fragmenty mają niemal filmowy charakter, jak w instrumentalnym Ja Nie Stąd, które zamyka krążek w manierze bardziej progresywnej i atmosferycznej. Świetnie wychodzi im balansowanie między brutalnością a melodyjnością. W dużej mierze to zasługa odpowiedzialnego za wokale Stawrogina, który jeśli chodzi o operowanie growlem, mieści się w absolutnej światowej topce. Raz growlując, innym razem niemal lamentując, doskonale oddaje emocjonalne napięcie płynące z pisanych przez niego tekstów. Świetnie wypada pod tym względem W Godzinie Wilka – osobiście moim ulubionym fragmencie Rzeczom poświęconemu jego alienacji od społeczeństwa, nieradzeniu sobie z codziennością i desperackiemu wewnętrznemu rozdarciu.

Zarówno Rzeczom, jak i ich debiutanckie Esperalem Tkane to muzyka pełna kontrastów. Brutalna, surowa, ale bardzo autorefleksyjna. A przy tym osobista i samoświadoma. Chylę czoła (i wcale nie mam tu na myśli headbangingu do rytmu).

Post-black metal

Furia – Księżyc Milczy Luty (2016)

Furia i jej członkowie to kapela, nad którą pochylić musimy się na trochę dłużej; to powszechnie uznawany za najlepszy black metalowy twór pochodzący z kraju nad Wisłą, której trzeba oddać należyty szacunek. Grupa ceniona nie tylko w kręgach metalowców, bo nominowana była między innymi do Paszportów Polityki 2023. Co jakiś czas na specjalne zaproszenie Jana Klaty bierze także udział w interpretacji Wesela Stanisława Wyspiańskiego, wystawianego w krakowskim Teatrze Starym. Są popularniejsze zespoły, mające więcej słuchaczy, jak wspomniana wcześniej Mgła czy Behemoth, ale tak monumentalnego statusu, jak Furiaci, nie ma w tym kraju nikt.

Gdyby nie Namtar (tu akurat bębniarz), Sars (w tym przypadku basista) i wreszcie Nihil – prawdopodobnie najważniejsza postać w polskim metalu XXI wieku, która w Furii odpowiada za teksty i wokale – scena byłaby biedniejsza niż mysz kościelna. Ta trójka dźwiga na swoich plecach praktycznie cały wizerunek polskiego black metalu, pełniąc w nim różne role, bo właściwie każdy z nich – w zależności od projektu – gra na każdym możliwym instrumencie i jest za pan brat z wokalistyką, odpowiada za mix/mastering czy identyfikację graficzną, a gdyby zaszła taka potrzeba, to pewnie też by tańczyli czy ugotowali roladę śląską z modrą kapustą. A do tego dochodzi jeszcze Artur Rumiński, który gra na gitarze absolutnie zawsze i wszędzie (bez grama przesady dowód poniżej).

Praktycznie każdy zespół jest jakkolwiek połączony z Furią; chociażby członkowie wyżej wspominanej Odrazy i Mgły współtworzyli wraz z niektórymi Furiatami projekt MasseMord, a inni udzielają się w Gruzji wraz z wokalistą Licha. W śląskich blackowych realiach wszystko się jakoś łączy i zazębia.

Wracając jednak do meritum, bo to Furia jest tutaj najważniejsza. Cała dyskografia Ślązaków to nieustanna ewolucja. Etapowe przejścia od surowego „norweskiego jołenia” na Martwej Polskiej Jesieni, przez bardziej czerpiące z polskiego folkloru Grudzień za Grudniem, hipnotycznie-atmosferyczne Marzannie, Królowej Polski, mariaż z post-rockiem na Nocel, odejście od „typowego” black metalu na Księżyc Milczy Luty, aż do teatralnej, awangardowej w Śnialni. Sami określają swoją muzykę mianem nekrofolku połączenia black metalowego brudu i agresji z elementami inspirowanymi polską kulturą ludową, słowiańskim folklorem i naturą. A przewodzący zespołowi i odpowiedzialny za teksty Nihil wydaje się wyrwany rodem z okresu Młodej Polski. Czasem może i bywa grafomańsko, ale pokładów kreatywności odmówić im nie można.

Myśląc o, moim zdaniem, najlepszym polskim albumie w historii bez żadnego podziału na gatunki, jedną z kilku produkcji nasuwających mi się od razu na język z miejsca jest post-black metalowe Księżyc Milczy Luty. Coś absolutnie jedynego w swoim rodzaju, angażujące, wciągające, hipnotyzujące, fantastyczne. To nie jest zwykły black metal to wymykające się z ram pójście o krok dalej. Z każdym kolejnym odsłuchem pozostawiające jeszcze większe wrażenie. Pozycja obowiązkowa.

Awangardowy black metal

-S- Dom w którym mieszkał Wąż (2022)

Dość niszowy, ale ciekawy i zasługujący na uwagę jest tzw. awangardowy black metal, podgatunek luźno zdefiniowany poprzez innowacyjne, jak sama nazwa wskazuje, awangardowe elementy takie jak użycie niestandardowych i niekonwencjonalnych dźwięków, instrumentów, budowy piosenek, stylu grania i technik wokalnych. To też stylistyka, która serwuje nam chyba najwięcej najbardziej szalonych, niekonwencjonalnych mariaży gatunkowych. Odejście od konwencji dorzucając do typowego instrumentarium klarnet, kontrabas czy elektronikę. Porzucenie growlu i skrzeku na rzecz czystych wokali czy nawet teatralnie brzmiących deklamacji. Granice kreatywności przesuwane z każdą kolejną minutą.

W Polsce takie granie jest dość niszowe, choć na jego popularyzację w ostatnich latach spory wpływ miało w Śnialni wyżej omawianej Furii. Reprezentanci black metalowej awangardy to zwyczajowo zespoły równie fascynujące, co enigmatyczne. Choć do tego roku znanym jako -S- zapoczątkowanym przez Patyra znanego z Licha czy Końca Pola, do którego z czasem dołączył perkusista Grzegorz, również członek obu wyżej wspomnianych zespołów. I to właściwie tyle z informacji, które posiadamy na ich temat. W czerwcu tego roku wypuścili album całkowicie odbijający od tego, co robili w przeszłości, będący odcięciem black metalowej pępowiny zatytułowany This is Dark Funk, jednocześnie oznajmiając, że nazwa zespołu oficjalnie została przemianowana na RhythmSect. Wcześniej jednak zdążyli wypuścić niesamowicie intrygujące Untitled LP1, Zabijanie czasu i Dom, w którym zamieszkał Wąż, stanowiące chyba najlepsze możliwe przykłady awangardowego podejścia do black metalu.

Undergroundowy, ale czarujący, fantastycznie brzmiący zespół, który powinien zaintrygować nie tylko metalheadów, a także ogólnie fanów wszelakiej sztuki ambitnej, niestandardowej i wyłamującej się z ram gatunkowych. Brzmienie, którego nie da się opisać słowami. Przypominające bardziej spektakl teatralny niż zwyczajną muzykę. Tym właśnie jest (było?) warszawskie -S-.

Symfoniczny black metal

Hermh Cold+Blood+Messiah (2008) // Batushka Litourgiya (2015)

W ostatnich latach jest sam w sobie coraz rzadziej eksplorowaną stylistyką na naszej rodzimej scenie, ale warto wspomnieć o symfonicznym blacku, który w pewien sposób odcisnął piętno na polskim black metalu. Jak nietrudno wywnioskować po nazwie, stanowi mariaż klasycznego black metalu z bogatymi, orkiestralnymi aranżacjami. Często używa się klawiszy, instrumentów smyczkowych i chóralnych partii wokalnych, nadających bardziej doniosło-epicki charakter. Mówiąc o polskich reprezentantach podgatunku, obowiązkowo wspomnieć należy Vesanię (której perkusista od 2008 gra również w Dimmu Borgir norweskim prekursorze i największej ikonie symfonicznego metalu) oraz Hermh, choć żaden z nich nie jest już muzycznie aktywny (chyba, w black metalu nigdy nie ma stuprocentowej pewności co do tego typu kwestii).

Nie będę ukrywał, że akurat ten podgatunek nigdy nie należał do grona moich ulubionych i od zawsze traktowałem go bardziej jako co prawda całkiem ciekawą, ale jednak ciekawostkę. Jedną z niewielu płyt, z którymi spędziłem nieco więcej czasu, było Cold+Blood+Messiah. Kawał solidnego blacku z oryginalnym podejściem do tematu. Myślę jednak, że odkryłem go trochę za późno, żeby całkowicie mnie kupił, bo dotarłem do niego, znając już późniejsze dokonania muzyków Hermh. To właśnie tam, po raz pierwszy siły połączyli Bartłomiej Krysiuk i Krzysztof Drabikowski, późniejsi założyciele Batushki (Батюшка), projektu, który pchnął black metal w zupełnie nowym kierunku na wschód. Eksplorując nieznane dotychczas rejony, zastąpili szatańską, okultystyczną konwencję ortodoksyjnym prawosławiem, czerpiąc z bizantyjskich pieśni liturgicznych w języku staro-cerkiewno-słowiańskim, podsycając to symfonicznymi ornamentami (sic!). Przed odsłuchem Litourgii (Литоургиiа), w życiu nie pomyślałbym, że ciężkie, przesterowane gitary, dynamiczne blasty mogą tak dobrze współgrać z muzyką stricte kościelną. Podlasianie stworzyli album-monument, który złotymi zgłoskami zapisał się w historii światowego black metalu. Mocny konkurent dla Ksieżyc Milczy Luty w dyskusji o najlepszym polskim krążku.

Niestety projekt szybko się rozpadł i po latach sądowych walk między Krysiukiem a Drabikowskim o prawa do nazwy, Batushka przeszła schizmę i z jednego zespołu zrobiły się dwa o tej samej nazwie. Dopiero w minionym roku Krysiuk zmienił nazwę swojego tworu na Patriarkh, a ten, co ciekawe jeszcze częściej sięgał ku symfonicznemu blackowi, chociażby nagrywając i wykonując na scenie utwory z Prorok Ilja (Пророк Илия) z ponad pięćdziesięcioosobowym wsparciem orkiestry symfonicznej i chóru.

Melodyjny black metal

In Twilight’s Embrace Lawa (2018)

Mieliśmy już sceny śląską i krakowską, reprezentantów Warmii, Podlasia i warszawiaków. Ciągle pomijany był w tym wszystkim nasz rodzinny Poznań, w którym przecież też grają black metal, i to jak go grają! In Twilight’s Embrace, bo o tej ekipie mowa, do czarnego metalu dorzuca „trochę” melodii. Strukturalnie jest przystępniej, w odróżnieniu od surowego black metalu, większą uwagę skupia się melodyjności riffów i harmonijnych solówkach. Zazwyczaj jest też po prostu mniej agresywnie i minimalistycznie, a samo brzmienie mniej zniekształcone, bogatsze i dopieszczone.

In Twilight’s Embrace to co prawda zespół, który już od dłuższego czasu gra black, ale sięgając po pierwsze krążki w ich dyskografii debiutanckie Buried in Between i wydane pięć lat później Slaves to Martyrdom, wyraźnie słychać wpływy metalcore’owe. Stąd też pewnie wynika łatwość w implementowaniu melodii do późniejszych, cięższych pozycji, bo ich dyskografia to właściwie ciągła ewolucja w coraz to mroczniejszym i cięższym kierunku, przy jednoczesnym zachowaniu dźwięczności i harmonijności. Wieloletnia mutacja w 2018 roku doprowadziła ich do wydania Lawy, będącej kolejnym śmiałym krokiem w ich muzycznym dorobku. Dla całego projektu esencjonalna była twórczość Mickiewicza; zarówno jeśli chodzi o klimat, jak i teksty opierające się w sporej mierze na cytatach z Dziadów.

Uważam, że na ich ostatnim dotychczas krążku, wydanym trzy lata temu Lifeblood, trochę przekombinowali, dobili do ściany i tym samym nie spełnili przynajmniej moich oczekiwań, ale całościowo to zespół naprawdę warty polecenia. A zwłaszcza wspomniana wcześniej perełka w ich katalogu w postaci Lawy. Na wspomnienie zasługują też Magia gwiezdnej entropii olsztyńskiej Plagii czy lubelskie Mānbryne i ich Heilsweg: O udręce ciała i tułaczce duszy.

Industrialny black metal

CSSABA Industrial Lo-Fi Songs (2012)

Pamiętacie Nihila z Furii? Pewnie, że pamiętacie, musicie. Gdzieś kiedyś wyczytałem stwierdzenie, że w każdym black metalowcu są dwa wilki jeden chce szarpać na gitarze, a drugi to najchętniej robiłby syntezatorową elektronikę (patrz Varg Vikernes czy Kristoffer Rygg). U Nihila ten drugi wilk w pewnym momencie stał się na tyle silny, że doprowadził go do powstania solowego przedsięwzięcia CSSABA, łączącego black z wyalienowanym industrialem.

CSSABA to nisza, ale ważna dla zrozumienia ewolucji polskiego black metalu w kierunku bardziej eksperymentalnych i awangardowych form, bo powstała dobrą dekadę przed tym, jak Nihil całkowicie odpiął artystyczne wrotki w Śnialni i śmiem twierdzić, że gdyby nie jego pozostałe projekty, z CSSABĄ na czele, do tej rewolty mogłoby nigdy nie dojść. Industrial Lo-Fi Songs to w istocie możliwie najskrajniejsze przeciwieństwo określenia lo-fi, kojarzącego się z delikatnością i lekkością, a zarazem najlepszy możliwy reprezentant industrialnego blacku. Jest ciężko i surowo, ale w inny sposób niż dotychczas. Całe instrumentarium brzmi jak ogromne, kilkunasto-tonowe maszyny w jakiejś zabrzańskiej fabryce czy hucie. Dehumanizującą aurę dodatkowo podbijają nieludzko-mechaniczne wokale. Zresztą cytując samego twórcę: „to zbiór ośmiu utrzymanych w folkowo-górniczej stylistyce piosenek o UROKACH mieszkania i podróżowania pod ziemią”. Dziwne i dla wielu pewnie niezrozumiałe, ale jednocześnie intrygujące. Ale Nihil nigdy nie wydawał się osobą, której zależałoby na byciu rozumianym przez resztę społeczeństwa.

Blackened crust

Owls Woods Graves Owls Woods Graves (2016)

Dla niektórych te wszystkie okołoartystyczne, ambitne i awangardowe, może nawet przeintelektualizowane treści mogą być męczące, i idealnie wpisywać się w kategorię przerostu formy nad treścią. Black metal o nich nie zapomina i ma w zanadrzu także coś dla fanów surowego, ciężkiego i bezpretensjonalnego grania – muzykę, która uderza prosto w twarz. Blackened crust serwuje energiczną hybrydę z chaotycznym okołoanarchistycznym crust punkiem. Fanom charyzmatycznego, pubowego łojenia w gary, zdecydowanie powinno przypaść do gustu.

Krakowska formacja Owls Woods Graves (współtworzona przez członków Mgły) ma w swoim katalogu trzy krótkie, wyjątkowo intensywne dopaminowe bomby. Blisko dwudziestominutowe debiutanckie self-titled to prosta, może nawet prostacka, ordynarna miazga, niepozostawiająca miejsca na zbędne ozdobniki. Szybkie strzały napędzane blast beatsową perkusja, gitarowym tremolo, chwytliwymi, punkowymi wokalami i voilà! Gdyby Tony Hawk pochodził z Norwegii, soundtracki do gier z serii Pro Skater brzmiałyby jak Do you deny the Evil?

Żałuję jedynie, że dotychczas ani razu nie udało mi się doświadczyć muzyki Owls Woods Graves na żywo. Szczyt mojej osobistej listy koncertowych minimarzeń.

Black’n’roll

Mentor Guts, Graves and Blasphemy (2016)

Na koniec pozostaje „banger”, który w ostatnich latach spopularyzowały między innymi norweskie Khold czy Kvelertak zwany black’n’rollem. Black metal z zaimplementowanymi elementami glam rocka, klasycznego heavy metalu czy hardcore punka? Brzmi jak recepta na największy banger, jaki kiedykolwiek dało nam ekstremalne granie. I tak właśnie jest. W ten sposób docieramy do Zagłębia Dąbrowskiego, gdzie głos oddajemy lokalnemu Mentorowi. Sosnowiczanie to absolutni eksperci w dziedzinie energicznych, szybkich, ciężkich i do bólu chwytliwych, groove melodii.

Cały ich katalog to bomba na bombie, ale debiutanckie Guts, Graves and Blasphemy już chyba na zawsze pozostanie moim ulubionym wydawnictwem spod ich szyldu. Pierwszy odsłuch był niezapomniany. Venom, Kvelertak, Slayer, Misfits, Mötley Crüe i Motorhead w jednym. Mózg na ścianie, a szczęka na podłodze. Z perspektywy osoby kompletnie nieobeznanej wówczas z black’n’rollem szok był gigantyczny.

Na temat muzyki Mentora można by się długo rozpisywać, ale odnoszę wrażenie, że jak bardzo bym się nie gimnastykował i ilu przymiotników jakościowych nie wymyślił, nic nie odda tego tak dobrze, jak określenie, że brzmi jak przyjmowanie ciosu z piąchy prosto w twarz. Paradoksalnie w pozytywnym sensie. Tak samo, jak paradoksalny jest zresztą black’n’roll, bo na papierze to coś, co nie ma prawa się muzycznie obronić. A jednak członkom Mentora wychodzi to lepiej niż defensorom Jasnej Góry podczas oblężenia w 1655 roku.