Mery Spolsky w literackiej odsłonie

Rymowanie, trapowanie, słowami zabawianie, świata obserwowanie, za czarną grzywką się ukrywanie. Czyli jaki jest literacki debiut Mery Spolsky „Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj”?

Zabawa językiem (polskym)

Wszechstronna, charyzmatyczna artystka już dawno, za sprawą tekstów piosenek, udowodniła, że doskonale włada słowem. Językowe igraszki stały się jej znakiem rozpoznawczym. Nie dziwi więc, że wieść o debiucie literackim zrobiła furorę. Fani z niecierpliwością czekali na zgrabne porównania, subtelne (lub mniej) przenośnie, cięty język, który tak trafnie opisuje rzeczywistość. Czy Mery sprostała oczekiwaniom? Niewątpliwie. Artystka po raz kolejny wykazała się świadomością językową. Jej książka łączy literackość, język potoczny, wplata neologizmy, a całość wydaje się niezwykle rytmiczna. Niektóre fragmenty, przypominające strumień świadomości, powodują uczucie zmęczenia i przebodźcowania, jednak zdaje się, że jest to efekt zamierzony, dzięki któremu wkradamy się do głowy…

Mery Spolsky i poznajemy Marysię

Marysia czuje się zakłopotana w przymierzalni, lubi pakować prezenty, stresuje się, gdy słyszy, że ktoś trąbi. Dzieli się z czytelnikami swoimi wątpliwościami, upodobaniami, pokazuje i normalizuje tematy związane z gorszym samopoczuciem, lękiem społecznym. Zagląda w oczy wstydowi  i obawom. Jej stanowisko jest dla mnie literacką wersją, popularnej jakiś czas temu, instagramowej akcji #czegoniewidać. W naturalny sposób stara się odczarować medialną rzeczywistość. Staje przed odbiorcą jako człowiek z całą gamą emocji, trudności, prezentuje zarówno złe jak i dobre chwile. Pokazuje, jakie dla niej – Marysi Żak – jest życie. Książka „Jestem Marysia i chyba się zabije dzisiaj” przypomina notatnik, w którym młoda kobieta dokonuje trafnej analizy otaczającego ją świata. Jest to próba odnalezienia swojego miejsca, a jednocześnie szansa na zrozumienie siebie.

Mery – najsmutniejsza dziewczyna roku

Prócz ciałopozytywności, akceptacji i utożsamiania się z grupami społecznymi, w książce pojawia się także temat, odejścia i braku. Mery mierzy się z żałobą, która zdaje się wyimaginowanym terminem na ból, który przecież nigdy się nie skończy. W pięknych, wzruszających słowach, jednocześnie bez patosu, Mery mówi o towarzyszącej jej pustce, o wspomnieniach wywoływanych przez rzeczy matki i o uczuciach, z którymi trudno się pogodzić. Opowiadanie to jest bardzo krótkie i zdaje się, jako kolejne, pokazuje, że w temacie śmierci najlepiej sprawdzają się skąpe słowa, puste przestrzenie, które potrafią przekazać to, czego wypowiedzieć się nie da. Prócz śmierci matki, Mery opisuje niezwykłą w swej zwykłości relację z ojcem. Zdaje się, że to ona daje artystce siłę, jest inspiracją do działania.

Źródło: rytmy.pl

Grafika odzwierciedla głowę Mery

Całość dopina oprawa graficzna przygotowana przez Tomka Kuczmę. Podkreśla ona ekspresję i nietuzinkowość. Kto wcześniej znał twórczość, tego nie zdziwią rysunki, kolory i różnorodność czcionek. Miałam wrażenie, że tak to właśnie wygląda w głowie Mery Spolsky – szybko, intensywnie, różnorodnie, refleksyjnie, Mery dotyka poważnych tematów, a w innym miejscu wszystko zabarwione nutką humoru i ironii. Książka ma w sobie coś z Nosowskiej, coś z dadaistów, a sama Mery w wywiadzie dla ofeminin.pl wspomina o inspiracji nawet Różewiczem.

I choć początkowo miałam wątpliwości, dotyczące tytułu, teraz interpretuję go jako głos w przestrzeni publicznej wołający: Normalizujmy rozmowy o zdrowiu psychicznym! Każdy z nas ma w sobie cząstkę lęku, obaw, a myśli samobójcze mogą pojawić się u każdego. Ważne, by mówić o tym bez wstydu i wiedzieć, gdzie szukać pomocy. Takie świadectwa codziennych trudności są wsparciem, szczególnie dla młodych osób. Ja podczas lektury wielokrotnie powiedziałam „Ej, Mery, ja też tak mam!”.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj -> meteor.amu.edu.pl/programy/kultura/