Kataklysm powraca po trzech latach z kolejnym krążkiem zagłady. Kanadyjska death metalowa grupa prezentuje swoim fanom piętnasty album. To bez dwóch zdań imponujący wynik jak na trzydziestoletnią karierę.
Kataklysm z nową krwią
Zespół z Montrealu słynie z tego, że lubi zadowalać swoich wiernych fanów nowymi wydaniami. Dlatego właśnie przez ostatnie trzydzieści lat ogromnego nie uświadczyliśmy skoku jakości czy też zmian w brzmieniach trudno zauważyć. Goliath jednak troszeczkę mieni się na tle pozostałych wydań, szczególnie jednym elementem – perkusją. Po wydaniu mocnego, agresywnego albumu w 2020 roku Unconquered nastąpiła zmiana perkusisty, dzięki czemu cały zespół otrzymał dodatkową energię na starcie. W zwązku z tym James Payne mógł pochwalić się swoimi umiejętnościami na bębnach. Kanadyjska grupa wymieniała od zawsze perkusistę, od 1997 roku Maurizio Iacono (wokal), Stéphane Barbe (gitara basowa), Jean-François Dagenais (gitara elektryczna) tworzyli podwaliny, na których brzmiał zespół, perkusja dodawała mu intensywności, rytmu oraz death metalowego pazura.
Zmieniając bębny, zyskiwali dużo więcej wigoru, który zapewniał im nieskończone zasoby przy następnych wydawnictwach. Przy prawie każdym wydaniu można usłyszeć charakterystyczne melodie i niepohamowaną żądzę krwi. Tym razem porównując brzmienia do poprzedniego krążka, Kataklysm zyskał na agresji oraz intensywności, a dzięki stałej trójce nie stracił kontroli nad brzmieniem.
Agresja od samego początku
Po krótkim, cichym wstępie w postaci przemowy Kataklysm karmi nas okropnie tłustym i złowrogim utworem. Dark Wings of Deception nie ma być czymś nowym, do czego dąży wielu innych artystów. Po tych prawie trzydziestu latach Kanadyjska formacja nie zamierza owijać w bawełnę, dociskając słuchacza ponurym brzmieniem death metalu na samym początku. Jest to monumentalne uderzenie, które potwierdza jakość tego zespołu. Kroczące riffy gitarowe przygotowują nas na to 41-minutowe trzęsienie ziemi. Jednak to Payne stara się zabłysnąć na bębnach. Perkusista prowadzi Kataklysm swoim tempem, przywodzącym na myśl serie karabinu maszynowego MG 42. Tytułowa pozycja Goliath na początku daje chwilę wytchnienia, aby później świdrującymi gitarami, ponurym basem oraz bezlitosnym werblem nie pozwolić słuchaczowi odpocząć.
Jest to w pewnym stopniu piękne. Gdy taka muzyka nieposiadająca powagi lirycznej może zachwycić. Bardzo trudno nie zauważyć pomysłowych gitar, które wyśmienicie podkreślają agresję zespołu i motyw przewodni tego albumu. A to właśnie kolejny utwór ma w sobie moc do tego, aby przekonać niedowiarków. Poza pełnym jadu i nastrojowości wokalem od Maurizio, Kataklysm zaproponował pomiędzy niepohamowanymi riffami, warstwy melodyczne, które wpasowują się w atmosferę najnowszego krążka. Te przełączki w dynamice zostały rozsadzone przez Bringer of Vengeance, który i tak w momentach kulminacyjnych dodaje bardziej czystych brzmień, jednakże to tylko ułuda. Wiele zespołów bawi się nastrojowością przy pozycjonowaniu utworu na albumie. Natomiast ta formacja zagląda do struktury samego utworu, dopracowując każdy dźwięk. A dopiero później ustawia na odpowiedniej kolejności na płycie, tworząc brzmienie kompletne.
Mrożąc krew w żyłach
Jestem osobą, która docenia zmiany zachodzące w pojmowaniu muzyki przez formacje, dzięki temu mamy możliwość na odkrywanie kolejnych odnóg znanych gatunków, jak i może kiedyś całkiem nowych stylów. Bez dwóch zdań Kataklysm jest opozycją do tych słów. Kanadyjska grupa zajmować się swoim głównym nurtem muzycznym oraz gronem fanów, którzy ich pokochali właśnie za to, że zostali przy tym graniu. Ta formacja postanowiła doskonalić swoją konwencję muzyki niż ją zmieniać i to również jest jak najbardziej pozytywne. Dzięki temu otrzymaliśmy mistrzów w swoich fachu tak jak w tym roku Ahab ze swoim albumem The Coral Tombs. Supergrupa death metalowa potwierdziła ten wywód brzmieniem w środkowym utworze Combustion oferując połączenie brzmień hardcore oraz ich głównego stylu.
Niszczycielska siła tego kawałka zapowiada kolejne utwory, przy okazji na samym końcu przyspieszając, wprowadzając do From The Land of the Living to the Land of the Dead. Sam utwór jest jednym z prostszych, oferując znaną strukturę melodycznego death metalu. Pełne gniewu zwrotki wraz z ozdobnikami na gitarach, tworzące atmosferę przedrefreny i ciężkie, pełne mroku refreny. Warto zaznaczyć jeszcze niszczycielski breakdown, który później wraca do głównego motywu, dzięki tej strukturze wydaje się on bardziej dobitny. Następstwo tego utworu zaczyna ochładzać atmosferę, przywodząc na myśl klimat depresyjnego black metalu, pamiętając o swoim głównym nurcie. W The Redeemer dalej jest pełno agresji, niepohamowanej perkusji i tłustych riffów. Jednakże w tej pozycji można doszukać się pewnej melancholii połączonej z brakiem wyrozumiałości dla uszu słuchacza.
Spreparowane melodie
Całe brzmienie Goliath czasami przypomina mi black metal, gdyż mamy do czynienia ze skandynawskim hiperblastem, który dodaje przyprawy w postaci tego stylu. Heroes to Villains tworzy chwytliwe melodie, które nabierają tempa, by potem rozsadzić słuchacza przez złowrogie riffy. Sam tytuł utworu tworzy obraz przeobrażania się z bohatera do złoczyńcy, który będzie zawsze inaczej wyglądał dla słuchacza. Prostota riffów, jak i zakończenie dodaję jeszcze szczypty Rammsteinu, ucieleśniając tę nieczystość spod tego nagrania. Przesterowany krzyk Maurizio wprowadza nas do mojego ulubionego utworu z tego albumu. Gravestones & Coffins skradło mi serce głównym motywem zagranym na warczącym basie z siedmiostrunówką, tworząc arcydzieło. Jest to chyba najlżejszy riff jednak przy tym bardzo dostojny i oczywiście później zmieniony na rytmikę i niepowstrzymaną perkusję. Ponownie struktura całego utworu rozszerza się, oferując zmiany rytmu, dynamiki a w szczególności riffów, których jest tu od zatrzęsienia.
Czuć tu wiele nawiązań gatunkowych, mamy tu do czynienia z dodatkami w postaci heavy metalu, thrash metalu czy też melodycznego grania przeróżnych ciężkich gatunków.
Jeśli jesteś wielkim fanem zróżnicowanych mainstreamowych zespołów death metalowych i chcesz zejść do samej czeluści piekieł, to Kataklysm właśnie wydał bilet w postaci tego albumu. Samo brzmienie zamykającego utworu The Sacrifice for Truth podkreśla swoją nastrojowość nadaną przez tyle płyt jak lat kariery. Ciężar, agresja, melodia to dalej tylko kilka słów, które w punkt opisują ten zespół. Ostatni kawałek jest podsumowaniem całego piętnastego albumu, który posiada wszystko, co miały poprzednie utwory. Dziesiąta pozycja jednak pozwoliła każdemu tu zabłysnąć. Ryku od wokalisty nie trzeba opisywać, różnorodna i pomysłowa gitara, bas nadający wyrazistości i tłuszczu. A perkusja to po prostu inny wymiar nie potrafię sobie wyobrazić jak James po tak intensywnej grze na żywo, może normalnie chodzić. Tak jak mnie wgniotło w ziemię tąpnięcie w czwartej minucie, tak pozostałem już w tym miejscu, napawając się wyciszającą się muzyką na koniec. A jemu wtórowały wszystkie elementy wymienione powyżej.
Niezawodni siewcy death metalu
Kataklysm po raz kolejny dostarcza nam znakomity krążek, który zaspokoi fanów ciężkiej muzyki. Jest to death metal z krwi i kości, który wyróżnia się na tle innych jakością, doświadczeniem oraz spójnością. Kanadyjski zespół oferuje nam solidny główny motyw albumu w postaci surowego, ale dojrzale brzmiącego death metalu, do którego dodał szczyptę innych podgatunków ciężkiego grania. Goliath jest bez dwóch zdań solidną płytą, wyśmienitą do poznania jeszcze cięższych stylów muzycznych. Gdyby ktoś mnie rok temu spytał, który album najbardziej polecam, miałbym nie lada zagwozdkę. Jednakże po tegorocznym wydaniu nie mam już tego problemu. Kataklysm stawał się z przez lata coraz lepszy. Może nie słychać tutaj ogromnej zmiany brzmieniowej, ale na pewno da się wychwycić jeszcze większą dojrzałość artystyczną, jak i wachlarz melodyczny.
Bardzo cieszę się, że przy tych pomniejszych dodatkach czy też zamianach nie zaburzyli w żadnym stopniu swojej własnej struktury. Dzięki temu są tacy niezawodni, a to w każdym gatunku jest potrzebne. Nic tylko czekać na kolejne wydania.
Dominik Pardyak