Henry No Hurry: Podróże w obrębie mej skóry [Rozmowa]

Wawrzyniec Dąbrowski aka Henry No Hurry wydał w tym roku płytę Koniec z Panem. O przemianie w Henryka Niespiesznego, otwieraniu swojej wrażliwości i ciasnych koncertach rozmawiał z artystą Jakub Wiąz.

Język

Pretekstem do naszego spotkania jest Twoje najnowsze wydawnictwo Koniec z panem. I zanim przejdziemy do omawiania zawartości albumu, porozmawiajmy o dacie wydania tej płyty. Jako datę premiery zaplanowałeś tegoroczny Lany Poniedziałek. Powiedzmy sobie szczerze, pod względem komercyjnym, nie jest to najlepszy termin. Czy publikacja w tym dniu ma dla Ciebie jakieś szczególne znaczenie?

Decyzja ta wzięła się z przekory. Tak jak wspomniałeś, pomyślałem sobie, że nikt wtedy nie planuje publikacji płyt, a projekt Henry No Hurry jest na tyle niszowy, że mogę w nim sobie pozwolić na wszystko. To jest właśnie wyraz tej wolności. Drugą sprawą jest to, że ludzie mają wtedy wolne, a co za tym idzie, mają wolną głowę. W moim odczuciu to album, który wymaga pewnego „oddechu”, żeby zawarta na nim treść przesiąknęła niespiesznie do świadomości słuchacza. Wreszcie trzecim powodem jest warstwa symboliczna. Poniedziałek Wielkanocny to czas odrodzenia, zatoczenie pewnego koła. Myślę, że to dobrze współgra z zawartością płyty. Pomimo kilku momentów molowych jest to bowiem album jasny, pogodny.

Pozostając przy terminie „odrodzenie” wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z pewnymi narodzinami, a właściwie pewną transformacją. Oto bowiem Henry No Hurry przekształcił się w Henryka Niespiesznego. Skąd decyzja na zmianę języka jakim posługujesz się w swojej muzyce?

To jest temat, z którym mierze się od lat, głównie za sprawą pytań, które streścić można jednym zdaniem: „Dlaczego nie po polsku?” [śmiech]. Polszczyzna, która pojawia się na tej płycie, nie jest jednak wynikiem uległości wobec tych pytań. Powód był inny. Muzyka tworzona przeze mnie wcześniej była osadzona w określonej stylistyce, która zupełnie nie współgrała z językiem polskim. Oczywiście, próbowałem do niej dokładać polskie teksty, ale czułem, że one zupełnie do niej nie pasują, a efekt końcowy jest… irytujący.

Nie chciałem godzić się na taki stylistyczny misz-masz. To byłoby jak zaśpiewanie flamenco po niemiecku. Nikt ci tego nie zabroni, ale chyba jeszcze nikt się na to nie odważył. I bardzo dobrze. [śmiech] Podczas prac nad albumem Koniec z panem było zupełnie inaczej. Od samego początku założyłem, że mają to być utwory w języku polskim i do tego dopasowywałem muzykę. Może dlatego z tak dużą przyjemnością nad tą płytą mi się pracowało.

Czyli język traktujesz jako rodzaj narzędzia adekwatnego do stylistyki proponowanej przez siebie muzyki?

Może nie użyłbym słowa „narzędzie”. Język jest dla mnie kolejną formą wyrazu. Często używam porównania do malowania obrazu. Jeśli założyć na przykład, że muzyka ma tworzyć tło dla tekstu, to czy to oznacza, że jest mniej ważna lub nieistotna? Tło też musi być piękne! Próba wyekstrahowania muzyki z tekstu lub tekstu z muzyki skłania ku bardzo analitycznemu spojrzeniu na sztukę. A mnie odbiera to przyjemność z jej odbioru. Wszystkie elementy muszą po prostu do siebie pasować.

Henry No Hurry w drodze

Gdy przyjrzymy się wszelakim opisom dotyczącym projektu Henry No Hurry integralną ich częścią jest hasło podróż. Czy muzyka jest dla Ciebie rejestrem podróży, czy może to podróż jest pretekstem do pisania muzyki?

Jak podkreślam od samego początku, projekt Henry No Hurry jest w połowie tworem podróżniczym, w połowie muzycznym i po trosze pisarskim. Warto podkreślić, że to także projekt-eksperyment,  w którym spróbowałem nieco innego sposobu życia. Śmiało mogę teraz stwierdzić, że się od niego uzależniłem [śmiech]. Nie jestem już w stanie powiedzieć, gdzie jest Wawrzyniec Dąbrowski, a gdzie Henry No Hurry.

W ramach tego eksperymentu przeprowadziłem również podeksperyment, czyli zimowe odosobnienia. To właśnie te wyjazdy sprawiły, że w dużym stopniu podróże ze świata osadzonego we współrzędnych geograficznych zamieniły się w wyprawy odbywane w obrębie mojej skóry. Koniec z panem jest wynikiem właśnie jednej z takich podróży. To zapis tego, co się dzieje z człowiekiem gdy dobrowolnie wprowadza się w stan izolacji. Miałem sporą frajdę z próby uchwycenia tej „lewej strony rzeczywistości”, która jest niewyraźna, rozmyta, pozbawiona ostrych krawędzi. Szalenie trudno ją precyzyjnie opisać. Na szczęście z pomocą przychodzi tu poezja, która sama w sobie stanowi próbę przekroczenia słów za pomocą słów.

Dwubiegunowy tryb życia

Potwierdzenia twych słów można szukać na Twoich social mediach, na których co jakiś czas można znaleźć zapowiedzi Twojego „znikania”. Dość wyraźnie rozgraniczasz ten czas, w którym jesteś dostępny dla świata, a kiedy jesteś sam. Czy taki tryb życia nie jest dla Ciebie wymagający, chociażby pod względem życia towarzyskiego?

Bardzo się cieszę, że podobnie jak Ty, ludzie bez większych problemów wyłapują to rozgraniczenie pomiędzy „byciem obecnym” a „znikaniem”. Na początku wszyscy próbowali mnie przekonać, że prowadząc działalność artystyczną, konieczne jest bycie non stop on-line. Wymagało to pewnej odwagi i rezygnacji, by zdecydować się na zniknięcie na całe pół roku. Okazał się to być jednak najskuteczniejszy sposób, by otworzyć swoją wrażliwość, dostrzegać piękno i się z nim dzielić. Jeżeli cały czas byłbym on-line, to moja wrażliwość byłaby rozproszona.

Stąd właśnie, jak to określam, „dwubiegunowy tryb życia”, który prowadzę. Ten rytm, znikania i pojawiania się, na tyle mi odpowiada, że żyję już tak od dobrych kilku lat. Nie przychodzi mi też trudno rozstawanie się ze znajomymi, bowiem oni zrozumieli, że jestem samotnikiem. Co wcale nie oznacza, że jestem mizantropem, wręcz przeciwnie, niemniej muszę obecność innych sobie dawkować. Potrafię na przykład nie odpowiedzieć na wiadomość przez długi czas i potem się z tego tłumaczyć, ale coraz częściej otrzymuję odpowiedź: „Spokojnie, znam Twój rytm. Cieszę się, że odpowiadasz”. Cóż, nie na darmo projekt nazywa się „No Hurry”. [śmiech]

Singiel Melonowe w którym gościnnie udzielił się Michał Kowalonek.

We wnętrzu

Czy liryki, które tworzysz w ramach szyldu Henry No Hurry opisują bezpośrednio Ciebie, czy jednak są to konstrukcje wymyślonych przez Ciebie podmiotów lirycznych?

Nie do końca wierzę w to, by jakikolwiek autor był w stanie stworzyć postać bez odniesienia do własnej osoby. Jak by to miało wyglądać? Przecież poznajemy świat przez pryzmat swojego postrzegania rzeczywistości. Zatem Henry No Hurry zawsze jest o mnie, ale jednocześnie też o wszystkich. Pytanie tylko w jakim stopniu. Wiadomo, że komuś może nie odpowiadać sposób, w jaki opisuję rzeczywistość, bo ten ktoś może mieć w sobie tej części znacznie mniej i może też niespecjalnie chce ją rozbudowywać. Natomiast jeżeli w kimś to rezonuje, to oboje mamy z tego przyjemność.

Znowu odwołam się tu do malarstwa. Patrzysz na krajobraz i widzisz go w określony sposób. Następnie zakładasz noktowizor i postrzegasz go zupełnie inaczej. Czy zatem ten krajobraz jest taki, czy taki? Zmienia się jedynie spojrzenie na ten sam obraz. Odbiór sztuki rozgrywa się właśnie o ten sposób patrzenia: czy twórca i odbiorca potrafią spojrzeć tak samo na opisywaną rzeczywistość.

Zaglądając do środka książeczki, łatwo zauważyć mnogość cytatów pochodzących z różnych literackich pozycji. Czy dla Ciebie literatura jest źródłem zastanowień?

Na pewno. Bardzo lubię słowo w ogóle. A literatura, gdzie możliwe jest stworzenie bardzo szerokiego kontekstu, jest dla mnie unikalną dziedziną sztuki, na którą w dzisiejszym świecie jest chyba coraz mniej miejsca. Nie chcę zabrzmieć jak stary dziad [śmiech], bowiem czasy się zmieniają i formy w sztuce też ulegają zmianie. Kiedyś nie było na przykład filmu, a dziś, pod względem popularności, jest chyba główną dziedziną w sztuce.

Przyznaję jednak, że literatura jest dla mnie tą formą, która pozwala mi wejść do czyjejś głowy. Wydaje mi się, że nie jest to możliwe w tak dużym stopniu w kinie, które swoją drogą bardzo lubię, ale w którym zbudowanie tak szerokiego kontekstu jak w książce jest niemal niemożliwe. Film, który trwa dłużej niż trzy godziny, potrafi być niestrawny, a w książce wędrujesz z jej bohaterami całymi miesiącami.

Symbolika dat

Pozostaniemy jeszcze w temacie wnętrza płyty. Każda z kompozycji na płycie oznaczona jest również datą. Czemu to służy?

Zrobiłem to przede wszystkim dla siebie. To punkty zwrotne, w których, w moim odczuciu, wykrystalizował się dany utwór. Nawet jeżeli kompozycja nabrała pełnej formy później, to wspomniana data oznacza moment inicjujący jej powstanie. Dobrym przykładem jest utwór W las, do którego tekst, w formie wiersza, powstał dwa lata wcześniej. Muzykę napisałem zaś przypadkiem, będąc w pewnym schronisku górskim. Nie było tam wielu osób, a na ścianie wisiała stara, wysłużona gitara, pozbawiona jednej ze strun. Wziąłem ją do ręki i zacząłem, bez większego zastanowienia, „plumkać”. Brak struny wymusił na mnie bym „plumkał” w inny sposób niż robiłem to zazwyczaj.

Gdy wchodzisz po długiej wędrówce do schroniska, w którym prawie nikogo nie ma i zaczynasz grać, ot tak, dla przyjemności, to właśnie w takich momentach klisza twojej wrażliwość jest niezwykle czuła. Nagrałem motyw na dyktafon i tak powstała muzyka do kompozycji W las. Wspomniane daty są więc dla mnie swoistymi pamiątkami, uczczeniem podobnych historii. Później zostały one ubrane w warstwę wizualną przez Ekaterinę Shramko. Dużo z nią na temat tej płyty rozmawialiśmy, chodziliśmy dookoła, i ostatecznie Katia, swoim talentem sprawiła, że oprawa graficzna albumu wygląda znacznie lepiej, niż mógłbym to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Jestem jej za to ogromnie wdzięczny.

Pustynia

Dużo mówimy tutaj o sferze graficznej i chciałbym, żebyśmy poruszyli temat kompozycji, która wydaje mi się, że jest pewnym szczególnym obrazem tej płyty. Mowa tu o kompozycji Pustynia, która wieńczy ten album. Będąc uczestnikiem poznańskiego koncertu, widziałem, że publiczność oczekiwała pojawienia się tej kompozycji. Z jakiego powodu zdecydowałeś się zawrzeć w tym utworze fragment książki Edwarda Stachury Się, z którego, jak rozumiem, powstał tytuł płyty Koniec z panem.

Utwór Pustynia składa się z dwóch części. Pierwsza z nich to próba zapisania pewnej wizji, która pojawiła się w mojej głowie w wieku dwudziestu sześciu lat. Wielokrotnie próbowałem się z tą wizją zmierzyć, ale chyba tu wreszcie mi się to udało. Druga część przyszła do mnie zupełnie kiedy indziej. Gdy tworzyłem tę płytę, przez długi czas zastanawiałem się jak ją zatytułować. Każda kompozycja jest nieco inna i trudno mi było zamknąć to pod postacią kilku słów. Za każdym razem gdy tworzę płytę, mam ten sam problem, ale zauważyłem, że gdy szukam dostatecznie długo, wreszcie pojawią się takie „kliknięcie”.

Dla tej płyty to kliknięcie nadeszło podczas czytania ostatnich akapitów książki Się. Uświadomiłem sobie, że  Edward Stachura, bez odwoływania się do egzotycznych sformułowań i słów, zawarł w nich, to wszystko, co ja próbowałem zawrzeć na całej płycie Koniec z panem. On zrobił to pod postacią prozy,  ja próbowałem poprzez muzykę. Ta maestria, którą osiągnął Edward Stachura, oczarowała mnie na tyle, że zdecydowałem się zamieścić wspomniane akapity w utworze Pustynia w formie recytacji. Wtedy też pomyślałem, że Koniec z panem jest dobrym tytułem dla całej płyty. Kliknęło. Mogę jeszcze zdradzić, że wcześniej ten album miał się nazywać Olśniewająca Samsara, ale wydawało mi się to… zbyt wydumane.

Kompozycja Pustynia, która nadała tytuł płycie Koniec z panem. Na miniaturce okładka płyty ostatniej płyty Henry No Hurry.

Koncertowa intymność

Wrócę jeszcze do tamtego kwietniowego wieczoru, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Przyznaję, że po raz pierwszy miałem okazję uczestniczyć w housegigu, który nie wydaję mi się niezwykle popularną formą koncertowania w naszym kraju. Czemu decydujesz się świadomie na granie w takich warunkach? Jestem przekonany, że nietrudno byłoby znaleźć szersze miejsce na Twój koncert, nawet dla tych kilkudziesięciu osób zgromadzonych w tym mieszkaniu.

Ta decyzja wynika z… przyjemności. [śmiech] Ja po prostu bardzo lubię grać w takich warunkach. Nie chcę robić rzeczy, które będą wygodne dla innych albo będą realizowały czyjeś marzenia o koncertowaniu. Gdy spytasz dużą część muzyków o to, jakie marzenia mają w związku ze swoją „karierą”, to zauważysz, że kierują nimi podobne założeniami, co w przypadku prowadzenia firmy. W firmie nadrzędnym celem jest maksymalizacja zysków, w niektórych tworach muzycznych — maksymalizacja  liczby odbiorców. Po koncercie często ktoś podchodzi i mówi: „Życzę Ci dużych scen i morza słuchaczy”, a ja wtedy zawsze myślę: „Oby nie”, bo ja już tam przez chwilę byłem, otarłem się o ten „wielkosceniczny” świat i nie sprawiał mi on wcale tak wielkiej przyjemności.

Nie mówię, że zawsze, ale na ten moment, ten mały, kameralny wymiar jest mi dużo bliższy. Lubię gdy podczas housegigu ktoś coś powie, a ja mam szansę to usłyszeć. Działa to też w drugą stronę. Każdy mój szept jest słyszalny, bo na housegigach tej granicy pomiędzy wykonawcą a publiką właściwie nie ma. Taka kameralna forma sprawia też, że sam koncert nie kończy wieczoru. Owszem, jest jego istotną częścią, ale później często odnajduję się w sytuacji, w której mogę po prostu porozmawiać z innymi. My akurat poznaliśmy się w Poznaniu, w mieście, ale często odwiedzam miejscowości, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Podczas pokoncertowych rozmów dowiaduje się o historii regionu, o architekturze czy o innych rzeczach, które są niezwykle ciekawe. Po co włączać telewizor skoro ten film wyświetla ci się bezpośrednio przed oczyma? [śmiech] 

Tajemnicza przyszłość

Myślę, że to, o czym mówisz, stanowi potwierdzenie równości pomiędzy sferą muzyczną a podróżniczą projektu Henry No Hurry. W podróży zawsze jest jakaś kontynuacja i dlatego chciałbym zapytać o to, co planujesz na przyszłość. Podobno piszesz jakąś książkę, ale wciąż nic o jej zawartości nie wiemy. Czy możesz coś na ten moment zdradzić, zanim znów znikniesz?

Przyznam, że czuję się nieco zakłopotany opowiadaniem o tej książce, ponieważ przebąkuję o niej od dobrych trzech lat [śmiech]. Już kilkukrotnie myślałem, że mam ją „zamkniętą”, ale potem stwierdzałem, że jednak wciąż nie do końca odpowiada mi jej forma. Teraz, nareszcie jest ona skończona. Ufff! Proces wydawniczy zajmie jednak trochę czasu, dlatego na ten moment nie mogę podać żadnych konkretów. Mogę jednak prosić o trzymanie kciuków, by udało się to zrealizować jak najszybciej.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/