Po 45 latach od śmierci Elvisa Presleya legendarna postać Króla Rock’n’rolla powraca na wielkie ekrany z odpowiednim sobie rozmachem. W filmie Baza Luhrmanna Austin Butler i Tom Hanks wciągają nas w wir historii gwiazdora, która okazuje się zupełnie inna, niż większości z nas się wydaje. Dlaczego więc Elvis pozostaje najlepszym-najgorszym filmem tego roku?
Always on my mind
Elvis Presley (Austin Butler) to postać, której nie trzeba nikomu przedstawiać. Mimo iż jego twórczość miała największy wpływ na poprzednie pokolenia, to rewolucja popkulturowa, jakiej dokonał, dotyka nawet współczesną młodzież. Ponadczasowa energia i buntowniczy charakter artysty sprawiły, że nieprzerwanie powstają coraz to nowsze wersje i remixy jego utworów. Jednocześnie, klasyczne wykonania dalej krążą w eterze. Nie bez powodu Presley pozostaje najlepiej sprzedającym się muzykiem wszechczasów.
O Królu słyszeliśmy od starszego pokolenia, na historii i w mediach. Nie każdy ma jednak świadomość, jak naprawdę wyglądała jego droga do sławy i jaka była cena, którą musiał zapłacić młody chłopak z Memphis. Opowieść tę, wziął na warsztat twórca Wielkiego Gatsby’ego i Romea i Julii. Baz Luhrmann postanawia przedstawić ją po swojemu, w (dosłownie) stroboskopowym świetle i ze zwariowanym rozmachem. Czy jednak wyszło to Elvisowi na dobre?
Presley’owska rewolucja lat 60′
Elvis prowadzi nas przez życiorys muzyka w szalonym tempie. Zaczynając od dzieciństwa pełnego gospelu, przez początki sławy, wahania emocjonalne, kończąc na światłach jupiterów. Pokazuje nam w nieco groteskowy sposób, jak wielki wpływ miała muzyka Presleya na młode pokolenie tamtych czasów. Równocześnie widzimy, jak jej ekscentryzm wywoływał podziały społeczne (za co artysta został nawet wysłany na służbę wojskową do Niemiec).
Nowa produkcja wbija w fotel od pierwszych scen. Cyrkowo-jarmarczne wariactwo scen i sekwencji wprowadza nas do amerykańskiego świata show-biznesu. Od samego początku towarzyszy nam także postać wieloletniego agenta Presleya – Pułkownika Toma Parkera (Tom Hanks). Reżyser obsadza go jako narratora, mającego okazję do ostatniej spowiedzi z tego, jak przyczynił się do sukcesu artysty, ale i jego upadku.
Ciemna strona mocy
W tym miejscu pozwolę sobie nieco rozjaśnić tę barwną postać i jego wpływ na karierę Elvisa Presleya. Tom Parker, od samego początku zajmował się promocją, kontraktami i całą karierą muzyka. To dzięki niemu młody artysta w tak szybkim tempie zaistniał na scenie amerykańskiej. Gdy tylko agent zorientował się, jak wielką żyłą złota jest postać młodego Elvisa, postanowił czerpać z niego coraz większe zyski.
Pod koniec życia gwiazdy, Parker przekierowywał już większość przychodów do własnej kieszeni. Mężczyznę obarcza się także winą za narkomanię i śmierć Presleya. Pułkownikowi udowodniono podawanie artyście twardych narkotyków i leków, aby ten – w tragicznym stanie zdrowotnym – był w stanie wyjść na scenę. O życiorysie Króla można by pisać dniami i nocami, jednak skupiając się na samym Elvisie, warto docenić parę innych aspektów. Zacznijmy od Austina Butlera.
Butler i Hanks, czyli przychodzi Elvis do Forresta
Po premierze Austin został okrzyknięty przez media „urodzonym do tej roli”. Trzeba przyznać, trudno pomyśleć o kimś innym, kto odtworzyłby zawiłą osobowość Presleya tak dobrze. Kocie ruchy, charakterystyczna artykulacja i niewinny błysk w oczach zdawały się budzić prawdziwego artystę do życia. Dzięki Butlerowi doświadczyliśmy powtórki ze zmartwychwstania gwiazdy, jak miało to miejsce w Bohemian Rhapsody z Ramim Malekiem.
Inaczej sprawa wyglądała w przypadku roli Toma Hanksa. Obwieszony podczas charakteryzacji warstwami tłuszczu, równie dobrze mógłby dostać rolę Jabby w nowych Star Warsach. Choć rola nie była godna tak wielkiego aktora, Hanks oddał charakter chciwego Pułkownika bardzo przekonująco. W końcu to on uczył Elvisa tańca w Forreście Gumpie.
Elvis – magiczny świat Baza Luhrmanna
Do jakości produkcji można by przyczepić się w wielu miejscach, trzeba jednak przyznać, że uderza w nas także ogromem zalet. Zmiksowana ze współczesną – muzyka epoki, połączona z energicznymi, szybkimi cięciami wprowadza nas skutecznie do rewolucyjnego klimatu lat 60’. Doprowadzony do skrajności rozmach scenograficzny nie daje możliwości, aby choć na chwilę opuścić myślami świat Luhrmanna, co jest niesamowitym doświadczeniem. Jest jednak jedno „ale”…
Znaczącą wadą, którą należy podkreślić, jest fakt, że oglądanie w ten sposób filmu biograficznego jest po prostu męczące. Tak jak sprawdziło się to reżyserowi w przypadku melodramatów, tak w Elvisie, przesycony efektami umysł woli czasem skupić uwagę na geometrii popcornu. Być może z powodu tej konsternacji, według krytyków mamy do czynienia z najlepszym-najgorszym filmem roku.
C’mon everybody!
Dla fanów Jailhouse Rock, Elvis musi być pozycją obowiązkową. Hipnotyzujący Butler z pewnością zabierze każdego do magicznych lat 60’ jednym ruchem biodra. Jeśli jednak przekonuje Was jedynie błyszczący barokowym przepychem plakat produkcji, zapewniam, że film jest jego stuprocentowym odpowiednikiem. Będę się więc trzymać w tej kwestii słów, które wyśpiewał Presley w Viva Las Vegas: C’mon everybody!
Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura