Candlemass – Sweet Evil Sun [Recenzja]

Candlemass nieprzerwanie od prawie czterdziestu lat tworzy muzykę z gatunku epickiego doom metalu, w którym jednocześnie da się usłyszeć wstawki wielu innych podgatunków ciężkich brzmień. Album Sweet Evil Sun wydany 18 listopada, ponownie utwierdza słuchaczy, że nawet po tylu latach na scenie, artyści tej grupy dalej potrafią tworzyć wybitną muzykę. Jeśli ktoś był fanem ich pierwszego krążka Epicus Doomicus Metallicus to nie powinien się zawieść.

Candlemass

Candlemass i ich legendarna wirtuozeria dźwięków

Szwedzka grupa ze Sztokholmu wydała swój trzynasty album. Nowe krążki słynnych, ale już podeszłych zespołów są zawsze większym wydarzeniem niż kolejne, zwykłe wydania. Dokładnie tak jest w przypadku Candlemass i ich najnowszego dzieła. Formacja założona w 1984 roku już przy debiutanckiej płycie Epicus Doomicus Metallicus (1986) utwierdziła wszystkich w przekonaniu, że to ona będzie rozdawać karty w tym gatunku przez dziesięciolecia. Tak też się stało, zespół przez lata miał wpływ na kształtowanie się doom metalu.

Nawet znany całemu światu Black Sabbath z Birmingham w latach siedemdziesiątych postanowił tworzyć najmroczniejszą muzykę, jak na tamte czasy. Jednak to Candlemass nadał po latach formę oraz treść temu gatunkowi. Co byłoby, gdyby oryginalny wokalista Johan Längquist nie opuścił zespołu po pierwszym albumie? Tego już możemy się domyślać. Na szczęście w 2019 roku powrócił do grupy, nagrywając album The Door To Doom, o którym można wiele mówić. Ale nie można mu odebrać spójności i stabilności, które wpływają na rozpoznawalność Candlemass od pierwszego przesłuchania.

The Door To Doom

Jest to również album, w którym mamy okazję usłyszeć wszystkich członków początkowego składu po ponad trzydziestu latach. Co bardziej cieszy, ponieważ nietuzinkowy głos wokalisty idealnie wpasowuje się w ich brzmienia. Jego skala głosowa rozpościera się od bogatych niskich tonów aż po te intensywnie wysokie. A akcenty na samogłoskach, które tworzą unikalne podejście wokalne zabierające nas w otchłań mroku i przygnębienia, kontrastują z pomniejszymi, jaśniejszymi partiami. Jego styl jest tak rozpoznawalny, że nawet po tylu latach nikt nie miał wątpliwości na temat powrotu Johana Längquista. Gdy dowiedziałem się o nadchodzącym Sweet Evil Sun, zacząłem liczyć kolejne dni aż do wydania albumu. Miałem nadzieję, że tym razem po drugim albumie z rzędu wraz z oryginalnym wokalistą, Candlemass poprawi niedociągnięcia z dwunastego krążka. Czy szczęśliwa trzynastka przyniosła nam oczekiwaną doskonałość, nie tracąc przy tym ani krzty innowacyjności oraz długowiecznego brzmienia? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie poniżej.

Candlemass

Candlemass jak dobre wino

Jak sam wspomniany trunek, zespół przez lata dojrzewał, zbierając przy tym ogrom doświadczenia. Co składa się na dopracowaną muzykalność na płycie. Zespół po raz kolejny zabiera nas w podróż po dźwiękach zagłady, otchłani i mroku. Lecz w tle z dodatkowym światełkiem w tunelu. Dość długi krążek, bo aż pięćdziesięciominutowy rozpoczyna utwór Wizard of the Vortex. Otwierający utwór ku mojemu zaskoczeniu pasuje do kanonu doom metalu, choć ma wiele wstawek, jak na przykład bardzo chwytliwy refren. Takie zabiegi bardzo rzadko się słyszy w tym gatunku. Jednak Szwedzi idealnie połączyli ciężkie riffy gitarowe z potężnymi refrenami, które aż się chcę śpiewać, co w wytwórni doom prawie się nie zdarza.

Głos wokalisty został doszlifowany względem przedostatniego albumu i wyśmienicie dopełnia instrumenty. Najbardziej spodobała mi się pod koniec lekka wstawka z podgatunku funeral doom metalu, gdzie możemy usłyszeć bardzo klimatyczną gitarę basową. Utwór nieco uspokaja się pod koniec, jednak nie można mu mieć tego za złe, gdyż to pierwszy utwór na płycie. Jedynie może przynudzić trochę długość, która sięga aż sześciu minut.

Apokalipsa dźwiękowa

Otwierające gitary w następującym kawałku Sweet Evil Sun, nie dają nam żadnych już złudzeń, co do nadchodzącej apokalipsy dźwiękowej. Dodatkowo otrzymujemy nieco teatralności, jak i dramatyzmu, które trochę przypominają styl zespołu Ghost. Szczególnie w refrenach. Po dwóch pozycjach nie miałem żadnych wątpliwości, że Candlemass, próbuje zachować swoje stare brzmienia, dodając przy tym szczypty nowoczesnej muzyki. Szczerze, w tym momencie za taki krok obraziłbym się na nich, jednak Johan Längquist ukazuje swoje największe możliwości, jakie mogliśmy kiedykolwiek usłyszeć. Zachwycają jego piękne wyciągnięcia głosowe. Doom metal to gatunek, który lubi się gnieść w starych, ale jakże dobrych chwytach dźwiękowych. 

Kolejne utwory Angel Battle oraz Black Butterfly, odkrywają stare oblicze zespołu ze Sztokholmu. I to w jaki sposób! Dwa długie kawałki, trwające razem dwanaście minut, składają nam w ofierze wszystkie soczyste oraz tłuste riffy gitarowe, przesiąknięte szeroko pojętymi przesterami. Ponadto gitara basowa nadaje wybitnego klimatu. Plamą na honorze byłoby też nie wspomnienie o najwyższej półce w melodyjności głosowej wokalisty. Poczułem dzięki nim grozę i to, co chciałem od nich usłyszeć po przeciętnym The Door to Doom, czyli niepohamowaną krwistość. Candlemass ma niezwykłą zdolność do tworzenia obrazów za pomocą swojej muzyki – instrumenty potrafią przedstawić bitwę aniołów. A strzelające riffy przypominają lecące motyle, które przeszywają nas na wylot. Ta dwójka zachęciła mnie do dalszego słuchania albumu. Połączenie ich własnej twórczości z zabiegami muzycznymi od Black Sabbath było strzałem w dziesiątkę. Muzyka od nich wręcz przyćmiła całe niebo, tak, aby żadne promienie UV do nas nie dotarły, majstersztyk.

Kolejna anihilacja naszych uszu

When Death Sighs rozpoczyna kolejkę górską dźwięków, które zabierają nas w najmroczniejsze odmęty muzycznego świata. Przeplatają się z blaskiem od niespodziewanego, anielsko nacechowanego głosu wokalistki Jannie-Ann Smith ze szwedzkiego AVATARIUM. Utwór zaczyna się od potężnego doom metalowego riffu, do którego nie da się nie kiwać w powolnym rytmie głową. Wyczekująca perkusja Jana Lindha wygląda na kolejne ruchy gitar od Larsa Johannsona Matsa „Mappe” Björkmana. Tym samym tworząc aurę pochłonięcia dla każdego fana mocniejszych brzmień.

Jednocześnie ta para wokalna zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, piękny, delikatniejszy głos piosenkarza wyśmienicie współgra z różnicami harmonicznymi śpiewanymi przez JannieAnn Smith. W refrenach jesteśmy raczeni wybuchem różnorodności, co nie powinno się aż tak podobać w tym gatunku. Jednak ta rozmaitość w połączeniu z doomowym instrumentarium jakoś do siebie pasuje. Candlemass ponownie wprowadza piękną innowację.

Odświeżone brzmienie

Paleta barw dźwiękowych na tym utworze się nie kończy, gdyż po nim następuje Scandinavian Gods. Ciemne brzmienia gitary powoli wychodzą z cienia, częstując nas tym, co najlepsze w tym gatunku. Głos Johana pompatycznie podbija każdy dźwięk zagrany w zwrotkach, a ponowne duo w refrenie zapiera dech w piersiach, tym razem prowadząc do tytułowej, skandynawskiej otchłani. Nie można pominąć również dudniącego basu Leifa Edlinga — założyciela grupy, który dobitnie podkreśla rytmikę utworu. Te utwory wprowadziły wiele nowości do świata tego gatunku, które najbardziej przypadną do gustu osobom chcących poznać nowe ścieżki w muzyce. Pomysł o poszerzenie wokali o kobiecy głos był zaskakujący w przypadku tego zespołu, choć wiedzieli, co robią, wybierając weterankę doom metalu. Ta idea odświeżyła brzmienie Candlemass. Porywający duet i dodatkowo organy grające w tle. To wszystsko świetnie ze sobą współgra i zostało okraszone legendarnym brzmieniem instrumentów, jak za czasów debiutanckiego albumu.

Demoniczna wieczność dźwiękowa

Siódmą oraz najdłuższą pozycją jest akustycznie zaczynający się Devil Voodoo z delikatnymi wstawkami od syntezatorów. Po minucie ten spokój ustępuje tnącym gitarom oraz szorstkiemu głosowi wokalisty, który jest wspierany za pomocą chórków od członkini AVATARIUM. Rzeź dźwiękowa wydaje się trwać wieki i nie dawać ani chwili wytchnienia, jednakże w środku pojawia się chwila ukojenia. Na szczęście po chwili jest ona niszczona przez apokaliptycznie brzmiące solo gitarowe. Album dzięki niemu coraz bardziej zyskuje na sile, tworząc przed nami wizje z naszych najmroczniejszych koszmarów. Ta pozycja tryska energią oraz dramatyzmem prawie przez cały czas. Jeśli ktoś miał sporo obiekcji na samym początku, co do warstwy brzmieniowej płyty trochę odbiegającej od doom metalu, to przy nim będzie już spokojnie spał i to przy żwawszym tempie niż tym z jakiego był znany szwedzki zespół dotychczas.

Na miarę wirtuozerii

Następne w kolejce jest  Crucified udowadniające, że akustyczne brzmienie gitar nie było kwestią przypadku, tylko przemyślanym zabiegiem. Jest to ponownie szybko i ostro grający Candlemass, który w swoim nowym brzmieniu odnajduje się świetnie. Nie stał się przy tym podobizną wcześniej omawianego utworu. Tym razem sześciominutowy utwór zapewnia nam wybuchowe tempo, które dobitnie wpasowuje się w kanwę gatunku.

Skrzeczący głos Johana, szybkie, strzelające gitary oraz dudniąca całą powierzchnią perkusja, wyciska najlepsze soki ze Szwedów. Eksplodująca szybkość jest cięta tylko do przesady wolniejszymi zagrywkami rodem z najupiorniejszych cmentarzy. Zmiany tempa na albumie Sweet Evil Sun są częstym zagraniem dla Candlemass. Ale to użycie ich w tym utworze jest najbardziej wyeksponowane, co więcej zostało doprowadzone do perfekcji. Siódma, jak i ósma pozycja wyprodukowana została na miarę wirtuozerii. Wprowadza nam atmosferę ciemności za pomocą delikatnych początków oraz eksplozji energii po nich. Jest to nieco przyspieszona kwintesencja doom metalu.

Bogini i jej filiżanka trumny

Zakończeniem albumu są dwa utwory – Goddess trwający sześć minut oraz nieco ponad minutowy A Cup Of Coffin (Outro), który ma być zwieńczeniem całego krążka. Jego kres jest w pewnym sensie najbliższy staremu Candlemass. Mamy tu do czynienia z przemyślanym wskazaniem na sentymenty, którymi twórcy chcieli nas uraczyć. Dziewiąty kawałek jest przekonujący wraz z charakterystycznym riffem, który zaspokoi każdego wieloletniego fana zespołu. Gitary ponownie tną wszystko, co im stanie na drodze, a przeszywający głos oryginalnego wokalisty wywołuje gęsią skórkę. Niepokój stworzony przez gitarzystów potęguje hipnotyzująca solówka, tworząc trąbę powietrzną w głowie. Szwedzi znowu napisali utwór, którego nie może zabraknąć na koncertach. Jest on kwintesencją tego, co usłyszeliśmy w poprzedzających utworach.

Motyw dojrzałego wina u nich nie gaśnie. Wszystko to sfinalizowane końcowym, krótkim kawałkiem zaczynającym się basem powtarzającym motyw z poprzedzającego Goddess. Aby wraz już ze wszystkimi instrumentami dodać aplauzy i wiwaty w tle, które są najprawdopodobniej podziękowaniem dla fanów. Albo Candlemass sam sobie gratuluje… Niemniej jednak zakończenie w postaci tego duo jest bardzo satysfakcjonujące oraz wzbudzające masę wspomnień, podczas poznawania doom metalu. Finał jest znaczący i stanowczy, tak jak to powinno być przy każdej wypuszczonej płycie. Szczególnie biorąc pod uwagę, że to tak legendarny zespół należący do „wielkiej czwórki” tego gatunku. Stojący na czele wraz z PentagramTrouble oraz Saint Vitus — pionierami najcięższego podgatunku metalu.

Candlemass z kolejnym kamieniem milowym

Najnowszemu albumowi Sweet Evil Sun wydanemu pod banderą Napalm Records można wiele zarzucić, jednakże nie można mu odebrać oryginalności i wszechstronności na tym „talerzu zagłady”. Największym problemem jest jego stosunkowo długa droga do wybitnych utworów. Płyta rozgrzewa się jak stare silniki LPG na zimnie, czyli bardzo, bardzo niemrawo, albo i w ogóle. Do utworów takich jak Wizard of the Vortex czy też tytułowego Sweet Evil Sun raczej rzadko będę zaglądał, bo choć brzmienia gitar stoją na wysokim poziomie, to cała warstwa melodyjna za bardzo przypomina mi kalki z nowoczesnych zespołów metalowych. Następujące po nich utwory – Angel Battle, Black Butterfly już bardziej wpasowują się w moje rewiry słuchowe. Pomysł na zostanie w swojej dźwięczności oraz zapożyczenia niektórych zabiegów muzycznych ciężkich stylów z lat 70. jest dla mnie jak najbardziej w porządku. W dodatku jest również miłym poczuciem nostalgii. 

Candlemass dzięki nim zabrało mnie w podróż po dźwiękach, od których zaczynałem słuchać metalu. Nieszablonowość albumu od razu da się wyczuć przy piątej i szóstej pozycji (When Death Sighs Scandinavian Gods). Gdzie usłyszymy nie tylko organy, ale również piękny głos kobiecy, wspierający przy refrenach Johana Längquista. Taki pomysł spodobał mi się tak bardzo, że przez kilka dni słuchałem tylko ich z tego krążka. To połączenie jest na swój sposób innowacyjne w doom metalu i może być stylem, który choć odrobinę ruszy ten gatunek do przodu (mimo że mało fanów by tego chciało). 

Ponadczasowy album

Od Devil Voodoo zaczyna się prawdziwy, legendarny Candlemass w nieco przyspieszonym tempie. Nie mamy tutaj już do czynienia z pewną powtarzalnością czy też ze schematem. Żaden późniejszy utwór nie jest pochodną poprzedniego. Za to zostały przeplecione wieloma ciekawymi, ale zarazem ciemnymi riffami. A zza nich wyłania się piękna barwa głosowa wokalisty, pasująca do tonów granych przez instrumenty. Przywodzi ona tylko na myśl okropne wizje świata. Crucified nie szczędzi na tempie i dalej oferuje nam rollercoaster zniszczenia za pomocą kolejnej dawki mięsistych gitar oraz basu. Goddess wraz z końcowym utworem oferują esencję szwedzkiej grupy muzycznej wraz z wyrazistym zwieńczeniem.

Dla wieloletnich fanów album początkowo może spowodować grymas na twarzy, ale nadchodząca apokalipsa w późniejszych utworach powinna bezkompromisowo naprawić powody do narzekań. Sweet Evil Sun jest dla zaciekawionych nowym gatunkiem, czy też tą recenzją. Bez dwóch zdań powinniście wciągnąć się na długo, ponieważ nie dość, że wprowadza nowości, to oferuje starsze brzmienia, z którymi nawet i pewni metalowcy nie mieli do czynienia. Utwory są pełne genialnych zabiegów muzycznych tak, aby urzeczywistnić obrazy grane przez instrumenty. Cały album brzmi moim zdaniem pompatycznie i mało kto im dorówna w tej różnorodności dźwiękowej. Candlemass ponownie pokazał, że stoi na piedestale doom metalu i miejmy nadzieję, że jeszcze nie raz to potwierdzą.

Dominik Pardyak

Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/