Blondynka – biografia pół żartem, pół serio

O Marilyn Monroe słyszał choć raz każdy z nas. W tym roku jedna z najbardziej znanych i rozchwytywanych aktorek w historii Hollywood stała się również obiektem zainteresowania Netflixa. Pod koniec września na platformie pojawiła się Blondynka w reżyserii Andrew Dominika, czyli kolejna z kolei biografia ikony kina. Biografia? W sumie trudno powiedzieć…

Gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie

Andrew Dominik w swojej nowej produkcji na zlecenie Netflixa, zabiera nas… w zasadzie nie wiadomo gdzie. Blondynka to historia wzięta z powieści Joyce Carol Oates, która przedstawiła raczej wariację na temat życia Marilyn, niż samą jej biografię. Jak można się spodziewać, gdy do tej – już rozpędzonej opowieści – dosiadł się Dominik, gaz wciśnięty został do samej dechy. W efekcie dostaliśmy potrącony biopic z pogranicza jawy i snu z domieszką przemocy, używek i erotyki, wypływający z ekranu strumieniem świadomości Monroe.

Biografii Marilyn było już wiele, ale o tym Andrew Dominik zdaje się doskonale wiedzieć. Reżyser znalazł lekarstwo dla przesyconych typowymi produkcjami fanów Monroe, a okazało się nim pozbycie się pasów bezpieczeństwa. W Blondynce do czynienia mamy bowiem częściej z pokręconą fikcją niż z realnymi faktami z życia gwiazdy. Niemniej jednak, choć brzmi to wszystko groźnie, droga, którą obrał Dominik, nie jest wcale aż tak zła. Dlaczego?

Ana de Armas w filmie „Blondynka"
Ana de Armas w filmie „Blondynka”, źródło: indiewire.com

Blondynka – Marilyn Monroe vs. Norma Jean

Wokół Blondynki unosiły się po premierze różne głosy. Jedni produkcję pokochali, inni zmieszali ją z błotem. W efekcie, nad filmem zawisła enigmatyczna atmosfera niepewności pod tytułem: na co się natkniemy, oglądając Blondynkę? Co ciekawe ta atmosfera utrzymuje się nie tylko przed obejrzeniem, ale i przez całe 3 godziny seansu. Pytanie z czego to wynika i czy rzeczywiście jest to aż taki problem, żeby robić na produkcję nagonkę.

W tym szaleństwie jest metoda, zdaje się mówić nasz wewnętrzny krytyk filmowy. I rzeczywiście tak jest. Andrew Dominik postanowił podejść do tematu Marilyn Monroe w pewnym sensie od jej strony. Istotne jest tutaj dobitne rozróżnienie, jakiego dokonuje pomiędzy Normą Jean (prawdziwe imię i nazwisko gwiazdy) a jej scenicznym wcieleniem. Swoistym clue filmu staje się więc wewnętrzne rozdarcie młodej kobiety. Reżyser pokazuje nam lekko oniryczny świat widziany jej oczami. Rzeczywistość zbudowaną na bolesnych wspomnieniach i wykorzystaniu, oświetloną blaskiem reflektorów.

Scena z filmu „Blondynka"
Scena z filmu „Blondynka”, źródło: letterboxd.com

Cios w Fabrykę Snów

Młoda Norma Jean, której dzieciństwo przypieczętowały brak ojca i chora psychicznie matka, wrzucona zostaje w wir amerykańskiego show-biznesu. Co prawda, początkująca aktorka szybko pnie się wzwyż, jednak jej sukces ma swoją ciemną stronę. Za umowami i angażami kryje się przemoc i wykorzystanie seksualne, które stało się pewnego rodzaju kartą przetargową. Reżyser nie boi się tego pokazać.

Dominik z pełnym impetem uderza swoim surrealistycznym dziełem w nabrzmiałe od patriarchatu Hollywood lat 50. i 60. Norma Jean praktycznie od samego początku spotyka się z odrzuceniem jej umiejętności i talentu, na rzecz uprzedmiotowienia i skupienia się na jej ciele. Nie bez powodu została symbolem seksu tamtego okresu. W takim kierunku poprowadzili jej karierę panowie w garniturach z Fabryki Snów. Wskutek tego, kobietę na strzępy rozrywają traumy, wyobcowanie i poczucie rozdwojenia między wykreowanym na potrzeby mediów image’em a prawdziwym „ja”.

Scena z filmu
źródło: imdb.com

Artyzm i Armas

Efekt rozstrojonego umysłu Monroe nasila dodatkowo praca kamery i niesamowicie zrealizowane zdjęcia. Zmiany czerni i bieli na kolor, płynnie przenikające się konwencje i szalona zabawa stylistyką. To wszystko wrzucone zostało do jednego shakera z muzyką Nicka Cave’a i Warrena Ellisa, co dodało produkcji fenomenalnej głębi. Wstrząśniętej, nie zmieszanej. A skoro o Bondzie mowa, nie sposób nie wspomnieć o Anie de Armas.

Po premierze pojawiło się mnóstwo głosów, że Blondynkę należy zobaczyć właśnie ze względu na występ aktorki. Patrząc na to, ile pracy Armas włożyła w tę rolę, opinie te są bardzo słuszne. Trwające miesiącami treningi mające na celu pozbycie się kubańskiego akcentu, wykańczające psychicznie wcielanie się w rolę, czy bezbłędne odtwarzanie kadrów i zdjęć z realnych filmów oraz sesji Monroe. To było jedynie wymagane minimum. Armas dołożyła do roli ogromną ilość emocji i przede wszystkim serce, co widać praktycznie w każdej scenie.

Blondynka – studium delikatnego umysłu

Jak da się zauważyć, Blondynka Andrew Dominika okazała się dość leistym filmem biograficznym. O ile można go w ogóle takowym nazwać. Reżyser naładował do obrazu ogrom artyzmu i piękna, których nie można produkcji absolutnie odmówić. Skutecznie wiją sobie one sui generis gniazdo w pamięci widza. Jeżeli chodzi o resztę, Blondynka okazała się raczej studium przypadku delikatnego umysłu człowieka, wciągniętego w czarną dziurę rzeczywistości. Całe to case study odbyło się właśnie na przykładzie Marilyn Monroe, a może… Normy Jean?

Po więcej ciekawych tekstów ze świata kultury zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/kultura