Po czterech miesiącach od wydania swojego drugiego albumu studyjnego, Aminé raczy nas wersją rozszerzoną płyty. Czy nowe kawałki sprawiają, że zyskuje ona na wartości? Czy podnoszą jeszcze wyżej poziom tego dobrze ocenianego materiału? Może jest właśnie na odwrót i artysta mógł sobie to odpuścić? Podjąłem zadanie oceny tego dla was.
Dobre złego początki
4 grudnia dostaliśmy od wykonawcy m.in. hitu „Caroline” 7 utworów dodanych do jego ostatniego albumu. Zostały one umieszczone na początku tracklisty, tak więc „Burden” oryginalnie otwierające płytę zabrzmi na naszych słuchawkach dopiero jako ósme. Po włączeniu nowej edycji „Limbo” słyszymy bardzo skoczny i przyjemny beat stworzony przez znanego producenta Pi’erre’a Bourne’a. Aminé w tej piosence rapuje o swoich podbojach łóżkowych, więc nie jest to jego szczyt możliwości lirycznych, ale trzeba przyznać, że brzmi to dobrze. Utwór spełnia w pełni swoje zadanie i po prostu „buja”, aż chce się samemu zacząć nawijać.
Zjazd jakościowy
W kolejnych minutach mamy (nie)przyjemność przesłuchania dwóch kawałków, które raczej nie powinny się tutaj znaleźć. Żywa muzyka i flow, lecz przy tym bardzo banalne, powtarzalne i po prostu słabe. Nawet tekstowo Aminé nie ma się czym pochwalić, bo „Zack & Cody” (ft. Valee) oraz „Gelato” są po prostu o pieniądzach i narkotykach. Jeden plus jest taki, że razem przebrnięcie przez nie trwa zaledwie 4 minuty. Nieco świeżego powietrza wpuszcza „Talk” z raperem z Chicago – Sabą. MC znany z świetnego albumu „Care for me” czy kolaboracji m.in. z J.Colem w utworze „Sacrifices” zaliczył chyba spadek formy, bo nie zachwycił tak, jak się tego spodziewałem. Mimo wszystko zwrotki zarówno jego, jak i Aminé wypadły na tracku solidnie. Chwytliwy refren to zaleta, ale beat jest bardzo prosty, a basy wręcz nieco przytłaczające.
Zmiana vibe’u
Ostatnie trzy piosenki, które na światło dzienne wyszły dopiero wraz z premierą Limbo (Deluxe) ukazują bardziej melodyjną stronę Aminé. Na podstawowej wersji płyty artysta przyzwyczaił nas do swojej wszechstronności i doświadczamy jej także teraz. „Chicken” (ft. Toosii) to chyba drugi najlepszy kawałek z tych dodanych. Poza przyjemnym brzmieniem, dostajemy także nieco poważniejsze wersy o minusach sławy. W „Buzzin” doskonałym gościnnym udziałem zaszczycił nas zespół Unknown Mortal Orchestra. Chłopacy znają się, gdyż wszyscy żyją w Portland. Raper z Oregonu opowiada o swojej miłości w niezbyt zawiły sposób, lecz robi to na tyle dobrze wokalnie, że może się to całkiem podobać. Ostatni „Solid” to raczej utwór, który nie zostaje w pamięci na dłużej i niczym się nie wyróżnia, więc nie ma sensu się przy nim zatrzymywać.
Jak nowy Aminé wypada przy oryginalnym „Limbo”?
Muszę przyznać, że zważając na poziom, jaki prezentowała większość tracków na pierwszej wersji albumu, to byłem nieco zawiedziony po odsłuchaniu rozszerzenia. Hity takie jak „Pressure In My Palms”, „Compensating” lub „Fetus” zagościły na stałe na wielu playlistach, a tymczasem spośród siedmiu nowych piosenek szansę na to ma tylko jedna. Może nie jest to jakiś tragiczny materiał, ale można było spodziewać się czegoś lepszego na Mikołajki. Ostatecznie oceniłbym go na 5,5/10.