Album zapomniany i wybitny – Mad Season – Above [RECENZJA]

Mad Season- Above

Lata 90′ te oraz północny zachód Stanów Zjednoczonych przywodzą na myśl jednoznaczne konotacje, związane z muzyczną sceną Seattle. To wtedy najważniejszy swój czas przeżywał brudny i w pełni nonkonformistyczny gatunek grunge, który spłodził wiele ponadczasowych, trudnych do pominięcia treści muzycznych. Dla artystów tego nurtu ideą przewodnią było dekadenckie podejście do zepsutego świata, a manifestacją własnego rozczarowania i przygnębienia były ciężkie narkotyki. To one pośrednio doprowadziły do powstania supergrupy Mad Season, która przez wielu jest zsuwana na plan dalszy w zestawieniu legendarnych zespołów grunge’u.

Mad Season zaczęło formować się, gdy gitarzysta Pearl Jam Mike McCready poznał w klinice leczenia odwykowego basistę z Chicago – Johna Bakera Saundersa. Powstała między nimi chemia, więc Mike zaprosił nowego kolegę do udziału w trasach koncertowych jego zespołu. Saunders stał się ważną postacią dla unikatowego brzmienia Mad Season ze względu na jego ówczesne powiązania z bluesem. Do tego duo McCready zaprosił perkusistę Screaming Trees Barretta Martina. W końcu do ekipy dołączył jakże wyjątkowy i jakże uzależniony wokalista Alice In Chains Layne Staley, który już wtedy wykończony był przez śmiercionośne substancje. Album Above ukazał się 14 marca 1995, a dwa tygodnie później zadebiutował na 24 miejscu w zestawieniu Billboard 200. Zagrali niewiele koncertów i ich muzyczne drogi się szybko rozeszły. Powolne zmierzenie ku zatracie Staleya uniemożliwiło kontynuowanie działalności supergrupy, a kolejne próby reaktywacji zostały przystopowane przez śmierć Saundersa w 1999 i ostatecznie Staleya w 2002.

Styl Mad Season symbolicznie odzwierciedla schyłek pewnej epoki. Scena muzyczna Seattle największą falę wylewu potencjałów miała już za sobą. Cały nurt skupiony na nihilistycznym, pełnym cierpienia i samotności, bałaganiarskim wyrazie kryzysu egzystencjalnego jednostki został zwieńczony w postaci albumu Above. Zawierają się w nim wszystkie najlepsze elementy Pearl Jam oraz Alice In Chains, ale określenie go mianem grunge’u byłoby czynnością powierzchowną oraz prymitywną. Niewątpliwie słychać motywy bluesowe, może nawet jazzowe. Łączy się to z rockową psychodelą. Barrett Martin powiedział o nim: To był po prostu prawdziwy rock oparty na bluesie; nie brzmiało to jak grunge, ani żaden z naszych macierzystych zespołów. Swoją niezależność stylistyczną od zespołów grunge’owych wyrażają już w pierwszym utworze Wake Up, który uważam za arcydzieło. Idealna synteza dźwięków. W tym utworze wszystko jest zrobione w sposób perfekcyjny. Zawodzący wokal pełen rozczarowania za każdym razem wywołuje u mnie intensywne emocje. Podobnie do Wake Up – jazzowe oraz przede wszystkim bluesowe wpływy wyraźne są w Artificial Red oraz Long Gone Day. Ten drugi utwór jest wyjątkowy ze względu na pojawienie się wokalisty Screaming Trees Marka Lanegana. Jego głos i idąca z nim charyzma napawa nas ochotą pogrążania się w melancholii, wypalając przy tym tony papierosów. Głęboka jak Rów Mariański gotycka barwa wspomagana przez Staleya wchodzi w symbiozę z minimalistycznym akompaniamentem instrumentów, m.in. saksofonu. Do takich utworów zamyka się oczy i pływa w przestrzeniach własnej wyobraźni. Wraz z twardym drugim numerem X’Ray Mind, członkowie grupy pokazują, skąd się wywodzą. Te same motywy zaczerpnięte od pierwotnych zespołów muzyków słychać także na przykład w I Don’t Know Anything, w którym brudne gitary mocno przypominają Alice In Chains. Wyłączam mój entuzjazm tylko przy November Hotel, który głównie składa się z popisów perkusyjno – gitarowych. Jednocześnie nie mogę powiedzieć o nim nic złego. Na albumie przeważnie dominuje filozofia mniej znaczy więcej. Wszystko stworzone jest z wrażliwością i niebywałym wyczuciem.


Tak jak symbolicznie płyta jest metą dla grunge’u, tak szeroko patrząc schyłek i śmierć wisi tutaj w powietrzu. Słychać niepokojący klimat walki z czymś, z czym nie ma się szansy na zwycięstwo. Jakby fatum, które zostało zesłane, pokazywało, że tocząc w męczarniach kamień pod górę, i tak stoczy się on na dno. Bezradny głos ostrzega przed zagrożeniem związanym z narkotykowym uzależnieniem. Wake up young man, it’s time to wake up…Slow suicide’s no way to go. Warstwa liryczna przepełniona jest poczuciem alienacji i świadomości bycia bohaterem tragicznym w swoim przedstawieniu. Wybrzmiewające z ust Staleya The only direction we flow is down jest wyraźnym poczuciem nadchodzącej klęski, co udowadnia, że bohater przedstawienia woła o pomoc, widząc, że ziarenka piasku w klepsydrze coraz szybciej się przesypują. Chce powiedzieć: Żyjcie! Nie idźcie moim śladem. Znaczenie albumu to toczenie batalii z mrokiem, tutaj akurat z zabójczymi strzykawkami.

Uważam Above za wydanie ponadczasowe i niedocenione należycie. Rozumiem, że mogło zapodziać się gdzieś w odmętach albumów Nirvany, Pearl Jam lub Alice In Chains, ale Mad Season pomimo ubogiej dyskografii nie powinno być spychane na drugi plan. W swoim okresie dokonali płyty odstającej od standardu, a także wybitnej.