Najlepsze płyty roku 2024 według Magazynu Muzycznego!

Od paru dni możemy się cieszyć nowym rokiem, ale jeszcze na chwilę chcemy zatrzymać się jako redakcja w 2024. Minione 12 miesięcy były naprawdę wyjątkowe dla muzycznego świata. Niezliczona ilość premier, powrotów, wschodzących gwiazd, popkulturowych wydarzeń, każdy znalazł coś dla siebie. Redaktorzy Magazynu Muzycznego również znaleźli swoich ulubieńców; wybraliśmy naszych 16 kandydatów do płyty roku, zgoła różnych, ale jednocześnie łączących się w jeden kolaż muzycznego krajobrazu, jaki nam towarzyszył w zeszłym roku. Zachęcamy do zapoznania się z nimi!

The SmileWall of Eyes

Wydana już pod koniec stycznia płyta Wall Of Eyes The Smile szybko zyskała moje serce, choć nie spodziewałem się, że tak będzie – pierwszy singiel bynajmniej nie wydał mi się ekscytujący. Bending Hectic to spokojnie rozwijająca się kompozycja o quasi-ambientowym charakterze i zdecydowanie lepiej wypada w kontekście całego albumu, składającego się z ośmiu utworów. Ta zwarta forma trafiła do mnie bardziej niż pierwszy krążek zespołu, A Light for Attracting Attention.

Płytę rozpoczyna utwór tytułowy, a łagodne uderzenia o struny gitary akompaniują typowemu dla Thoma Yorka występowi wokalnemu. Partie smyczków tworzą niepokojący i oniryczny klimat. W Teleharmonic wirujące syntezatory, natchnione wokale, pulsujący bas i taneczna wręcz perkusja Toma Skinnera składają się na rozmarzony, letni kolaż dźwiękowy. Kolejne dwie pozycje burzą ten beztroski nastrój, bawiąc się połączeniem nieregularnych rytmów i ostrych partii gitary. Bas i zaśpiew Yorka, zespolone ze sobą, atakują z zaskoczenia, a w Under Our Pillows poszarpane zagrywki Greenwooda przybierają elegancką, barokową formę. Friend Of A Friend to znów połączenie piękna z niepokojem, a orkiestrowe crescendo brzmi tu jak cytat z A Day in the Life The Beatles, z kolei I Quit przytłacza duszną fakturą brzmieniową. Napięcie rozładowuje wspomniane już Bending Hectic, którego punkt kulminacyjny poprzedza kakofoniczne rozprężenie. Ostatni utwór przynosi ostateczne uspokojenie, a tekst obrazuje dualizm natury człowieka. Poezja Yorka często porusza tematy alienacji, depresji i zagubienia we współczesnym, niepokojącym świecie. Odbija się to w muzyce, która bywa rozedrgana i nieobliczalna. Wall of Eyes stwarza też jednak rodzaj alternatywnej rzeczywistości, w której słuchacz może się zatracić i przez doznania estetyczne odnaleźć wewnętrzny spokój.

To rzadkość, by muzyka była zarazem abstrakcyjna, piękna i ekscytująca, a taki właśnie jest materiał z Wall of Eyes. To pocieszające, że w dobie bezwstydnej komercjalizacji przemysłu muzycznego są jeszcze twórcy, którzy serwują słuchaczom tak wyszukane dania.

Cyryl Drążkowski

Fontaines D.C.Romance

Czekałam na ten album z zapartym tchem. Kiedy fenomenalne single i trasa zespołu podsycały apetyty fanów, ja momentalnie okrzyknęłam Favourite piosenką roku, a po czerwcowym koncercie w Tamie już odliczałam dni do wydania LP. Pierwsze spotkanie z całością krążka pozostawiło mnie z niedosytem – nie od razu mnie porwał. Było tam jednak coś tak urzekającego, że wciąż wracałam, nie mogłam się powstrzymać, a każdy kolejny odsłuch wywoływał inne emocje i odkrywał nowe warstwy albumu. Wreszcie dałam się absolutnie zachwycić. W bogatym w znakomitą muzyczną konkurencję 2024 r. to Romance stało się płytą roku. 

“Romance is a place.” 

Tytułowy utwór, otwierający czwarty album Fontaines D.C., zaprasza odbiorców do świata romantycznej dystopii, odzwierciedlającej przytłaczającą rzeczywistość lat 20. Romance przeprowadza nas przez to miejsce piosenka po piosence, z liryczną lekkością i ciężkim sercem opowiadając o życiu we współczesnym świecie. O miłości i jej różnych obliczach. O rozczarowaniu, bólu i pustce. O relacjach: ze społeczeństwem, z bliskimi, z samym sobą. Songwriting irlandzkiej grupy ma więcej wspólnego z poezją, niż standardowym tekściarstwem, chcąc zatem uniknąć narzucania swoich interpretacji – dalsze odkrywanie tego świata pozostawiam Wam.

Muzycznie Romance dostarcza ciekawą mieszankę gatunków i wpływów: od garażowych post-punkowych korzeni, przez shoegaze’owe brzmienia i ukłony w stronę alternatywy lat 90., aż po nostalgiczny del-rey-esque popowy sznyt czy hip-hop. Album kontynuuje rozwijanie oryginalnego charakteru zespołu, zbudowanego i obronionego wcześniejszymi krążkami, ale nieco odstaje od reszty dyskografii. Obejmuje nowy kierunek, wyraziście poszerzając niszę, w której rozpychają się dublińczycy. Stawia krok w stronę pewnej przystępności, niepospolitej radiowej przebojowości, łagodząc kontrast między punk-rockowym pazurem a romantyczną wrażliwością, które cechują twórczość zespołu. Krok zaskakujący, ale postawiony tak śmiało i bezkompromisowo, że wychodzi im na dobre. Romance to nowoczesny kolorowy pop-romantyzm, melancholia uchwycona w chwytliwych melodiach. Fontaines D.C. wzmocnili swoją pozycję w kanonie współczesnej muzyki gitarowej, tworząc przy tym perfekcyjne dzieło na miarę naszych czasów. Czego chcieć więcej?

Agnieszka Tułacz

Kamil Pivot & UrbKAM-RAP-POL

Do 2024 roku Kamil Pivot mimo mojej względnej sympatii, w głowie jawił mi się raczej jako raper, którego z większą przyjemnością słuchaliby moi rodzice niż ja sam. Nic zresztą dziwnego, bo Tato Hemingway, był albumem bardzo ściśle związanym z byciem mężem i tacierzyństwem, a ja, w momencie jego premiery miałem ledwie 15 lat i chęć posiadania dzieci była ostatnim o czym wtedy myślałem. Zaszufladkowałem więc go sobie z góry jako muzyka typu Kękę, na zasadzie „no fajnie znać, ale tak właściwie to czemu miałbym tego słuchać na obecnym etapie mojego życia?”.

Z tego powodu nie czułem potrzeby sprawdzania jego nowych singli po siedmioletniej przerwie wydawniczej. Jakież towarzyszyło mi zdziwienie, gdy po jakimś czasie od premiery włączyłem KAM-RAP-POL. Kamil w intrze nawija o jego nowej, niecodziennej zajawce: tropieniu nazw opierających się na skrótowcach i ich interpretacji: Na zasadzie DAR-WET – Weterynarz Darek, albo JAC-BET – pewnie Jacek kupił sobie betoniarkę. I ten koncept rozwija przez cały album. Stąd też tytuł: KAM-RAP-POL? Wnioskuj – Kamil rapuje po polsku. Tak, mam świadomość tego, że to brzmi jak najnudniejszy pomysł świata, ale uwierzcie, Pivotowi udaje się to wszystko ubrać w na tyle kreatywny, humorystyczny sposób, że kilkunastokrotnie wracałem do całości.

Instrumentalia Urbka brzmią dość prosto i leniwie, świadomie schodząc na drugi plan by oddać Kamilowi miejsce do popisu. W dobie płyt „o niczym” strukturą bardziej przypominających playlisty niż albumy, projekty koncepcyjne są rzadkością, a tutaj wydawać by się mogło z nijakiego, nudnego konceptu, wyciśnięte są ostatnie soki. Każdy utwór to inna branża, inny pomysł na biznes – od zakładu stolarskiego po fryzjerski. Wszystkie są też na tyle przyziemne dla szarego Kowalskiego, że z ich opisami łatwo się utożsamić. A Kamil Pivot z niby leniwym, jakby od niechcenia flow, jest na tyle błyskotliwy i biegły lirycznie, że zwrotki naszpikowane są grami słownymi, ekiwokami i dwuznacznikami, a sam KAM-RAP-POL kończy się zgrabną puentą.

Czy to czysto muzycznie najlepszy projekt 2024? Może i nie, ale jego odsłuchy dały mi zdecydowanie najwięcej frajdy i najczęściej powodowały banana na ustach. A to chyba najważniejsze.

Miłosz Kaśnicki

Fabiana PalladinoFabiana Palladino

Debiuty bywają długo wyczekiwane, ale mało z nich wyczekiwanych jest aż tak długo – szczególnie przez samego artystę. Do bieżącego roku Fabiana Palladino swoją karierę muzyczną rozwijała za kulisami, jako współproducentka czy członkini zespołów popularniejszych artystów. Podopieczna wytwórni Jaia Paula, tajemniczego, owianego wręcz legendą undergroundowego twórcy muzyki elektronicznej, i muzyczna partnerka artystów takich jak Jessie Ware czy Sampha, dopiero w pandemii znalazła czas i skupienie potrzebne do pracy nad autorskim materiałem. Efektem jest płyta równie dopieszczona i doszlifowana, co spontaniczna i intuicyjna.

Zatytułowany własnym nazwiskiem album to list miłosny do dwóch ostatnich dekad XX wieku, który nie kryje się ze swoimi inspiracjami. Od Janet Jackson i Prince’a po Marvina Gaye’a, przez elektronikę do R&B, disco i soulu, Palladino przebiera w źródłach muzycznej nostalgii i miesza ją ze współczesnymi brzmieniami, miejscami zahaczając nawet o elementy futurystyczne. Z jej własnej produkcji oraz szczerych, czułych tekstów bije pewność siebie i misternie dopracowana muzyczna tożsamość.

Należy przyznać, że 80’s revival to trend już w popie nienowy (jeśli nie kompletnie znudzony), który dla wielu wykonawców jest wytrychem, najłatwiejszym i wygodnym rozwiązaniem do zaskarbienia sobie słuchaczy. Fabiana Palladino wyłamuje się z tej kategorii różnorodnością brzmień i ewidentną głęboką pasją artystki do inspiracji, z których czerpie. Pieczołowitość i cierpliwość poświęcona kolejnym koncepcjom na przestrzeni dziesięciu utworów potęguje jedynie wrażenie wywarte na słuchaczu. To wszystko czyni z tego projektu jedną z moich ulubionych tegorocznych muzycznych atrakcji.

Ola Wilk

Knocked LooseYou Won’t Go Before You’re Supposed To

Zastanawialiście się kiedyś, jaki jest najgłośniejszy lub najcięższy dźwięk zarejestrowany przez człowieka? Pewnie myślicie o wybuchu wulkanu w Krakatau albo zderzeniu dwóch czarnych dziur. Ale poczekajcie, bo mam dla was innego kandydata. To najnowsza płyta Knocked Loose, która wyszła w maju tego roku. Amerykański zespół postawił na absolutny kataklizm dźwiękowy. Gdy tylko włączycie pierwszy utwór Thirst, od razu ogarnia was to symboliczne „pragnienie”, a zanim się zorientujecie, kolejny kawałek już was porywa w swoje szpony. Gitary brzmią tak, jakby rozrywały ziemię na pół. Są ostre, brudne i zarazem perfekcyjnie chaotyczne. Perkusja? To nie jest zwykłe granie – to uderzenie młotów, które wprawiają w drżenie wszystko, co macie w pokoju, a nawet sąsiadów piętro niżej. Dodajmy do tego wokal, który brzmi jak połączenie sfrustrowanego Spongeboba i Myszki Miki. Czy mi się to podoba? Oczywiście, że tak. Każdy utwór to osobna historia zniszczenia.

Zespół nie daje chwili wytchnienia – nie ma miejsca na oddech, nie ma miejsca na refleksję, zanim kolejny dźwięk uderzy was z mocą, jakiej nie byliście w stanie przewidzieć. Ale w tym szaleństwie jest metoda – kompozycje, choć ekstremalne, są przemyślane, a każdy element pasuje idealnie do całego chaosu. To nie jest losowy hałas, to sztuka destrukcji. Na szczególne wyróżnienie zasługują trzy utwory. Suffocate, który został nagrany w towarzystwie Poppy, to po prostu niesamowity wyrzut emocji. Polecam szczególnie obejrzeć występ u Jimmy’ego Kimmela – coś pięknego. Kolejnym utworem jest Blinding Faith, który ma chyba najbardziej niszczycielski breakdown, jakim może się pochwalić Knocked Loose w swojej karierze. Natomiast trzecim i ostatnim uhonorowanym przeze mnie utworem jest kawałek Sit & Mourn, który jednocześnie domyka tą całą psychodelię. Najbardziej urzeka mnie atmosferyczny charakter tego utworu: ambientowe gitary w tle, riff jest niezwykle pomysłowy, a melodia tak wpada w ucho, że zostaje w głowie na długo. Nie wyobrażam sobie lepszego domknięcia albumu. Jeśli szukacie czegoś co sprawi, że nawet wasze ulubione hardcore’owe zespoły zabrzmią jak coś lekkiego, ta płyta jest właśnie dla was.

Oliver Jakubowicz

Hakushi HasegawaMahōgakkō

Hakushi Hasegawa byli mi już znani za sprawą debiutanckiego Air ni ni, które traktowałem jako hołd dla japońskiej sceny gier rytmicznych i w tej konwencji wciąż uważam ten album za jeden z lepszych poprzedniej dekady. Po lekkim niedosycie związanym z Bones of Dreams Attacked! miałem lekkie obawy co do najnowszego projektu, które okazały się bezzasadne już od pierwszych sekund. Mahōgakkō to uczucia zamknięte w butelce i wstrząśnięte tak mocno, jakby za chwilę miały przekroczyć masę krytyczną. To radość i smutek, nie mniej niż chaos i porządek. Nieodzowne spektrum doświadczeń każdego z nas, które towarzyszyły nam przez ostatni rok. Był czas na radość i taniec jak pokazuje nam to Mouth Flash, ale również czas na próbę uprzątnięcia własnego prywatnego bałaganu, który przybiera postać Departed. Pojawia się też Forbidden Thing, które jest momentem refleksji o ładunku emocjonalnym wypowiadającym więcej niż nie jeden krzyk lub płacz.

To wszystko przykryte warstwą muzyki elektronicznej, która po raz kolejny pokazuje, że nie jest banalnym tworem stworzonym tylko do grania w klubach. W odpowiednich rękach ma rzemieślniczą magię ukazywania dźwięków przez zwierciadło efektów i wtyczek, które mogą diametralnie zmienić najmniejszy detal. Ostatecznie jednak to człowiek stoi za każdym naciśnięciem klawiszy i każdym doświadczeniem, które przekłada na wizję zawartą w niecałe 35 minut w przypadku Mahōgakkō. Hakushi Hasegawa stworzyli album, który pokazuje człowieka będącego odbiciem perkusji i instrumentacji; maszyną, która w swojej przypadkowości ma momenty spójności, napędzaną przez serce nadające rytm. Ponieważ ostatecznie to serce ukryte wewnątrz nas w miejscu, które wykracza poza zmysły definiuje nas jako ludzi, nawet jeśli jesteśmy czasem uwięzieni w maszynach. Za to jestem w tym roku najbardziej wdzięczny.

Piotr Supryn

Charli XCX BRAT

Co można dodać w temacie albumu, który był na ustach tylu osób w 2024 roku?

BRAT od Charli XCX stało się globalnym zjawiskiem społecznym, wpływającym na internetowe trendy, kulturę, modę czy też politykę. Jest to sukces o tyle fascynujący, co niespodziewany. Choć powrót Charli po Crash z 2022 roku wzbudził duże oczekiwania wśród słuchaczy, o tyle chyba nikt nie liczył się z tym, że cały świat zdominuje prymitywny motyw limonkowej zieleni. Jednak pod tym powierzchownym minimalizmem kryje się maksymalizm produkcji muzycznej oraz ambicji i przepychu całego projektu. BRAT nie zrywa z electropopowym rodowodem Charli, ale jednocześnie wraca do przeszłości – inspirując się artystami związanymi z wytwórnią PC Music, takimi jak Sophie czy A. G. Cook (będący jednocześnie producentem wykonawczym albumu). Piosenki oddają hołd scenom rave’owym lat 2000., będąc prawdziwą gratką dla fanów imprezowej elektroniki. Godna podziwu jest dbałość o produkcyjne i kompozycyjne detale. BRAT nigdy nie przestaje zadziwiać słuchacza oraz przyciągać jego uwagi. Każdy dźwięk żyje, jest pełen energii, płynny i zmienny. Niech świadczy o tym chociażby remiks 360, trafnie nazwany 365. Melodie tych dwóch piosenek różnią się zaledwie jedną synkopą – jej obecność w 360 pozwala wytworzyć chwytliwą electropopową melodię, a jej brak w 365 pozwala na wciągnięcie się w cięższy klimat muzyki techno.

Nie tylko muzyka stanowi o sile albumu Charli XCX. BRAT nie boi się odrywać lirycznie od swojej przepełnionej hedonizmem otoczki. Artystka w piosenkach takich jak Everything is romantic, Girl, so confusing czy też I think about it all the time pokazuje się nam z bardziej introspektywnej strony. Przedstawia nam rozważania dotyczące kobiecości, swojej własnej przyszłości oraz relacji z najbliższymi. BRAT można zgłębiać na wielu poziomach, zaczynając od muzyki, idąc dalej przez lirykę, na samej jego popularności kończąc. Jednak analizy fenomenu “brat summer” zostawmy socjologom. Nikt nam nie zabierze wspomnień z minionego roku, w których wszyscy byliśmy “365 party girls”.

Julia Cicha

Adrianne Lenker – Bright Future

Rok 2024 przyniósł muzycznej scenie folkowej wiele nowości. Gdybym miała jednak wskazać jeden album, który moim zdaniem wyróżnił się w tym roku szczególnie, a także trafił najbliżej mojego serca, bez wahania wybrałabym Bright Future Adrianne Lenker. Ciężko pisać o tym albumie nie nawiązując do przywiązania emocjonalnego i ogólnie pojętej wrażliwości, którą artystka dzieli się ze słuchaczami. Ci, którzy znają twórczość Lenker, z pewnością zrozumieją, o czym mowa. Surowość, intymność i właśnie ta wrażliwość nadają płycie niesamowitej wartości (o czym może też świadczyć nominacja do tegorocznych nagród Grammy).

Na wyjątkowość Bright Future składa się wiele czynników, jednym z nich jest przestrzeń, w której ów album był nagrywany, a było to studio Double Infinity – 150-letni dom stojący pośrodku lasu. Dodatkowo samo nagranie zrealizowane zostało analogowo, wykorzystując taśmy magnetofonowe. Słuchając Bright Future, można niemalże zobaczyć grupę artystów wspólnie tworzących i przeżywających muzykę w otoczeniu starego, drewnianego domu. Adrianne Lenker po raz kolejny udowadnia, że jej umiejętności pisarskie są na bardzo wysokim poziomie. Między innymi w utworze Evol, gdzie liczne gry słowne sprawiają, że tekst czyta się niczym jeden z wierszy Białoszewskiego. Z kolei Real House dotyka wspomnień i lęków z dzieciństwa, eksplorując temat więzi międzyludzkich oraz poszukiwania miejsca, które można nazwać domem.

Sama warstwa instrumentalna Bright Future nie jest niczym innowacyjnym, ale to właśnie ta prostota i surowość gitary (Adrianne Lenker) głównie przeplatanej pianinem (Nick Hakim) i skrzypcami (Josefin Runsteen) podkreślają organiczny charakter albumu. Autentyczności nadają również nieidealności przewijające się na nagraniach, m.in. słychać jak wokalistka oddala się od mikrofonu, by po chwili znów do niego wrócić. Ciężko nie wyobrażać sobie w tych momentach artystki zanurzającej się w utworze i melancholijnie rezonującej w rytm grany na gitarze. Bright Future jako całokształt jest celebracją piękna, które niekoniecznie składa się z samych szczęśliwych chwil, o czym mowa w utworze Sadness As A Gift.  Album tworzy intymną atmosferę, sprzyjającą refleksji i wyciszeniu – być może szczególnie potrzebnym na progu nowego roku.

Pola Laskowska

WILLOW – empathogen

Poddając refleksji miniony rok 2024 zdiagnozował bym go jako czas pełen muzycznych zaskoczeń. Wspomniane doznanie w pozytywnym kontekście zaserwował mi w ubiegłym roku album pod tytułem empathogen zasilający dyskografię Willow Smith znaną pod swoim pseudonimem scenicznym WILLOW. Na krążku młoda wokalistka objawia się słuchaczowi jako dojrzała artystka, która nie boi się eksperymentować ze swoim brzmieniem i prezentuje ambitniejszą propozycję popowych kompozycji, ocierając się miejscami o stylistkę jazzową, stojąc przy tym w kontrze do taśmowo produkowanych tworów obecnej muzyki popularnej. Nieco ponad pół godziny materiału wypełniono wyszukanymi akordami, które zostały zaakcentowane niestandardowym metrum oraz inteligentnie poprowadzonymi melodiami. Każdy utwór zabiera nas w intrygującą muzycznie podróż po różnych dźwiękach, które zachwycają na każdym kroku i zapadają na długo w pamięć. Tu warto wyróżnić między innymi wprowadzający w stan hipnozy symptom of life, nieobliczalne run! czy pełne dynamizmu i wokalnych popisów b i g f e e l i n g s (polecam przesłuchać koncert wokalistki w ramach formatu Tiny Desk). Od strony tekstowej WILLOW skupia się na wskazaniu słuchaczowi celebrowania małych rzeczy w życiu oraz eksploruje uczucia takie jak cierpienie, samotność czy tęsknota. Na albumie nie zabrakło również gościnnych występów w postaci St. Vincent na wyciszającym pain for fun czy Jon Batiste w otwierającym krążek swingowym home.

Mikołaj Piekarzewicz

The Last Dinner Party – Prelude to Ecstasy

Biłam się z myślami, o czym napisać. Sięgnęłam, więc po debiut, z którym maszerowałam przez cały poprzeni rok. To właśnie te londyńskie osobistości z The Last Dinner Party dodawały mi skrzydeł po przebojach w moim życiu. Zespół łączący w sobie glam rock, gotycki klimat, jak i wpływy nowej fali, to nawet dobra autoterapia. TLDP były moją ostatnią wieczerzą – iście biblijne, tajemnicze, a zarazem bezkompromisowe. 

Prelude to Ecstasy rozpoczyna się od świetnej uwertury orkiestrowej. Instrumenty dęte drewniane, blaszane oraz smyczkowe. Dramatyzmu dodają talerze, flety oraz melodyjna harfa. Reszta albumu to uzależniająca podróż po barokowym popie przepełnionym poetyckością. Debiut TLDP wyprodukował James Ford, który w nieskazitelny sposób zachęca nas do wspólnego wysłuchania. Beautiful Boy pozornie zwalnia tempo fortepianem. Przenikliwym wokalem tworzy piękną balladę. To chyba właśnie mój ulubiony utwór z całego krążka. Abigail Morris, główna wokalistka zespołu napisała tę piosenkę o swoim przyjacielu, który jest tytułowym “pięknym chłopcem”.  Opowiada o tym, jak podróżował autostopem po Hiszpanii. Zgubił telefon i zdał się na życzliwość nieznajomych, wyruszając w podróż niczym z książek Hemingwaya. Morris wyjaśnia dla Apple Music: “Pamiętam, że byłam o niego zazdrosna, bo myślałam sobie: »Cóż, ja nigdy bym tego nie zrobiła – jako kobieta pewnie zostałabym zamordowana albo coś okropnego«”. Zderza ze sobą oraz porusza dyskurs płci pięknej w społeczeństwie. Kontynuuje: “masz pewne przywileje, których nie mają kobiety. A jeśli jesteś piękną kobietą, masz pewne przywileje, których nie mają inni ludzie”.

The Last Dinner Party stworzyły dopieszczony debiut, który zaskoczy, utuli i poruszy. Jeżeli mam żałować czegoś z poprzedniego roku, to na pewno, że nie wybrałam się na Inside Seaside, na którym zespół wystąpił, będąc przy tym pierwszy raz w Polsce. No cóż, moja strata. Jednak widząc sukces debiutu na pewno mogę stwierdzić, że to nie będzie ich ostatnia wieczerza w naszym kraju. Nie mogę się doczekać co przyniesie im rok 2025.

Asia Sztanka

Tom Odell – Black Friday

Na samym początku 2024 roku swoją premierę miał album Black Friday Toma Odella. Od razu wiedziałam, że będzie słuchany przeze mnie wiele razy. Jego muzyka towarzyszyła mi na co dzień przez dobry miesiąc i idealnie wpasowywała się w szary krajobraz późnej zimy; swoją melancholią i spokojnymi brzmieniami była świetnym akompaniamentem do świata budzącego się ponownie do życia. Album ten jest jednym z niewielu, które słucham od początku do końca i traktuję jako spójną całość, a nie składankę pojedynczych utworów. Może to ze względu na płynne przejścia między piosenkami i przerywniki w postaci nagranych rozmów czy strojących się instrumentów (The Orchestra Tunes Up, The Orchestra is Feeling Tense).

Ciepły głos wokalisty i wyśpiewane przez niego słowa wydają się nierozerwalnie połączone z warstwą instrumentów. Zupełnie tak, jakby Tom był jednym z nich. Bardzo podoba mi się też wykorzystanie smyczków. Są w niemal każdym utworze i dodają im wymiarowości. Równie często pojawia się fortepian. Jego obecność sprawia, że piosenki są mi jeszcze bliższe jako, że sama na nim gram. Zdecydowanie moją ulubioną piosenką z Black Friday jest zamykający album utwór The End. Zawsze zapiera mi dech w piersiach i wciska łzy do oczu. Nie tylko ten jeden utwór Odella mi to robi. Jest w nich coś, co trafia do mnie i otwiera dostęp do wyjątkowych, hermetycznych odczuć.

Hania Kujawińska

Moor Mother – The Great Bailout

Zawsze lubiłam horrory i jakkolwiek to zabrzmi, lubiłam się bać, czy odczuwać niepokój. Dlatego, mimo wielu ciekawych premier, swój ulubiony album minionego roku znalazłam już w marcu. Paradoksalnie, do teraz nie byłam w stanie przesłuchać go zbyt wiele razy. Mowa tutaj o The Great Bailout od Moor Mother, czyli artystki, którą szczerze podziwiam, za jej kompletność, opowieści i szalenie przemyślane aranżacje. 

Nie jest to produkcja, której można słuchać bez analizowania i wczuwania się w pełną bólu, goryczy opowieść o niewolnictwie oraz kolonializmie Wielkiej Brytanii. Całe wydawnictwo koncentruje się na Akcie o Zniesieniu Niewolnictwa z 1833, a dokładniej jego skutkach, które w niesamowicie bolesny sposób dotknęły byłych niewolników. Spokojnie, to nie jest miejsce na naukę historii, ale gwarantuje Wam, że uważne, aktywne wysłuchanie tego albumu i perspektywy przedstawionej przez artystkę może być naprawdę ważną, a co najważniejsze ciekawą lekcją. To, co w dużej mierze buduje klimat i napięcie przez cały czas trwania produkcji, to złożoność warstwy muzycznej. Znajdziemy tu w tym samym czasie perkusyjne uderzenia, instrumenty dęte, czy smyczkowe, recytacje artystów i losowe dźwięki, które brzmią trochę jak uderzenia gongu lub bliżej niezidentyfikowane skrzypnięcia. Dodatkowo dołożymy jeszcze jedną warstwę wokali przypominających wokalizę ze starego czarno-białego horroru albo gospelowy chór, a jako wisienka na torcie, to wszystko wieńczy filtr. Co jakiś czas, usłyszymy też westchnienia, jęki, czy głośne oddechy. Przytłaczające i szalenie bodźcujące.

Moor Mother jest jednak też przede wszystkim poetką, więc i w treści samej płyty jest dużo bólu i głębi. Jest on wypełniony sformułowaniami, które równocześnie nie są jednoznacznie drastyczne, ale są mimo wszystko bardzo obrazowe. Ten efekt jeszcze bardziej nasila fakt, że ogromna część tekstu jest formą raczej recytacji, aniżeli śpiewu. Kunszt artystki przejawia się też przez zmyślne operowanie sarkazmem i przedstawieniem relatywizmu sytuacji w chociażby God save the queen. The Great Bailout to dzieło przede wszystkim przejmujące i przeładowane emocjami, które ujście znajdują w tekście, muzyce, ekspresji, dzięki czemu zdecydowanie nie można się nudzić, słuchając go. Pełne gniewu, goryczy, rozżalenia. Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, to warto dać Moor Mother szansę.

Michalina Dobaczewska

Beth Gibbons – Lives Outgrown

Kiedy legenda wchodzi do studia nagrać nowy materiał, najczęściej efektem jest albo płyta nieudana, albo solidna, jednak nic do dyskografii niewnosząca i będąca głównie albumem dla fanów, dla ogółu muzyki niewiele znaczącym. Rzadkie są przypadki, kiedy zasłużony dla muzyki artysta jest w stanie zaoferować coś naprawdę wyjątkowego po latach swojej największej popularności. Najbardziej znanym wydawnictwem z tego grona z pewnością jest Blackstar Davida Bowiego. Zaliczyć jednak możemy do niego również zeszłoroczne dzieło Beth Gibbons. Lives Outgrown to album doskonale skonstruowany – na płaszczyźnie brzmienia i aranżacji dzieje się tu naprawdę wiele, odzywają się różne instrumenty, jednak nie prowadzą one muzyki w kierunku barokowego przepychu, a wspierają subtelną, wyciszoną, głęboko emocjonalną atmosferę. Zasługa w tym kunsztu kompozytorskiego i aranżacyjnego oraz znakomitej produkcji (chociażby sposób realizacji dodatkowych wokali jest tutaj fantastyczny). W centrum tego wszystkiego jest oczywiście sama Gibbons. Jej wokal jest zarówno zjawiskowy technicznie, jak i przepełniony emocjami. Nie są to emocje wyrażane żywo i ekspresyjnie, gdyż dotyczą bardziej smutku, melancholii, rezygnacji, czasem przebijającego się katharsis i nadziei. Słychać w tym wszystkim szczerość, która sprawia, że jest to album tak bardzo trafiający do słuchacza. To rewelacyjna płyta, jednak jej ciężar emocjonalny potrafi być przytłaczający. Z tego względu raczej nie będę do niego wracał zbyt często. Jej premiera zbiegła się w czasie z 30-leciem debiutu Portishead Dummy. Nie był on pozbawiony emocji, jednak cechowała go również pewna teatralność. Teraz, 30 lat później ta sama wokalistka wydaje dzieło, w którym odsłania przed słuchaczami siebie, mimo że za sprawą uniwersalnych tekstów, to w sposób niezwykle autentyczny. I robi to na jednym z najlepszych i najpiękniejszych albumów zeszłego roku.

Aleksander Gręda

The Cure – Songs of a Lost World

Jest 26 września, a w mych słuchawkach Alone, pierwszy singiel z długo wyczekiwanego przez świat albumu the Cure. Berlińskie niebo tego dnia stanowi idealne tło do snującego swe refleksje o przemijaniu głosu Roberta Smitha.

Piosenki ze świata strat i tragedii. Jest tu wszystko, o czym artysta wspominał wcześniej w wywiadach. Ostatecznie nie rzuciwszy słów na wiatr, przedstawia wiernym fanom mrok i przygnębienie w znacznie dojrzalszej formie. Naznaczony doświadczeniami śmierci bliskich mu osób, Smith mierzy się między innymi z odejściem starszego brata – Richarda we wzruszającym I Can Never Say Goodbye. Co ciekawe, utwór ten miał swój debiut podczas koncertu w Krakowie w 2022 roku. Jak się okazało, nie był to przypadek; zapowiadając tę piosenkę, Robert dodał, że to właśnie w Polsce Richard spędził część swojego życia. Nie da się ukryć podobieństw Songs of A Lost World do tak wybitnych albumów zespołu, jak Disintegration czy Pornography. Tu również obecny jest utwór przypominający Lovesong.Traktujące o paradoksie miłości A Fragile Thing zachwyca swoją autentycznością. Jednak czym byłaby tegoroczna płyta the Cure bez ponadczasowego Warsong? Przerażająco aktualne przesłanie dotyczące istoty i powtarzalności wojen, a także mściwej natury ludzi umacnia znaczenie całej płyty. Całość zwieńcza Endsong. Wciąż kochający się wpatrywać w gwiazdy, Robert konfrontuje się z upływem czasu, tym jak zmienił on jego i otaczający go świat. Cierpliwe czekanie na nowe wydanie od the Cure zdecydowanie się opłaciło.

Olga Mucha

David García Díaz – Senua’s Saga: Hellblade II (Original Soundtrack)

Nie wiedziałem, jak podejść do zagadnienia: Przedstaw album muzyczny, który zafascynował cię w tym roku przy tak małej ilości znaków. Pomyślałem więc, że zaprezentuję Wam album absorbujący i niekonwencjonalny. Nie jest to najwybitniejszy krążek, szczególnie jeśli piszę o ścieżkach dźwiękowych do gier wideo. Jednakże jest pozycją, z którą warto się zapoznać od początku do końca. 

David García Díaz wraz z niemieckim zespołem folkowym — Heilung oraz innymi skomponowali i wydali soundtrack do Senua’s Saga: Hellblade II. Nie dość, że ratuje on samą grę stworzoną przez Ninja Theory, w wielu aspektach po prostu przeciętną, to dodatkowo można słuchać go bez potrzeby grania w produkcję (a to sztuka niezwykle trudna, jeśli chodzi o ścieżki dźwiękowe do gier). Trzydzieści dwa utwory znajdujące się na tej płycie to ogromna sieć emocji przekazywana za pomocą etnicznych wokaliz, jak i rytualnych brzmień rodem wziętych z celtyckich i nordyckich tradycji. Muzyczna podróż w głąb siebie bawi się uczuciami gracza przy każdym poruszeniu myszki, dodatkowo podkreśla ceremonialnie całą fabułę i przeżycia głównej bohaterki. Sama ścieżka wsparta jest niesamowitym sound designem w grze. Binauralny dźwięk tworzy niezrównaną immersję, oferując graczowi całkowite zanurzenie w batalii z psychozą, która została w tej dylogii bez dwóch zdań oddana najlepiej w historii gier. 

Hellblade II jest arcydziełem dźwiękowym. Cała ścieżka dźwiękowa jest usłana przeróżnymi zabiegami, zaczynając od nagrań terenowych np. użycie kamieni, kości jako naturalnych dźwięków perkusyjnych, a kończąc na eksperymentalnej aranżacji muzyki historycznej, gdzie głosy solowe oraz chóralne brzmią, jak mantryczne zaklęcia. Modalność utworów nawiązuje do estetyki muzyki średniowiecza i pieśni nordyckich. A już nawet nie będę wsiąkał w tradycyjne instrumentarium, bo to temat rzeka. Ścieżka dźwiękowa w tej części odgrywa kolosalną rolę. Buduję atmosferę, jak i wyśmienicie oddaje psychiczne doświadczenia protagonistki, Senuy. Te wszystkie słowa to tylko namiastka tego, czego doświadczycie podczas słuchania soundtracku. Senua’s Saga: Hellblade II zaoferuje Wam unikalne oraz poruszające kompozycje, które idealnie współgrają z mrocznym i emocjonalnym tonem gry. 

Dominik Pardyak

Mount Eerie – Night Palace

Album roku to zawsze dla mnie wielkie słowa. Jaka wydana przez ostatnie 12 miesięcy płyta może być godną reprezentantką brzmień, uczuć, sentymentów, które charakteryzują 2024, a na dodatek jest ponadczasowa i prawie bezbłędna? Nie każdy przykłada do tych wyborów takiej wagi, jednak przy tak monumentalnych dziełach, jak Night Palace, oddanie jej hołdu staje się raczej obowiązkiem. Po raz kolejny dostajemy masywne, bo 80-minutowe wydanie od Phila Elveruma, twórcy zarówno zafascynowany folkiem, sceną indie, black metalem, jak i muzyką eksperymentalną. Jego eklektyzm przytłacza, szczególnie w tak dużej dawce, ale jak to z genialnymi płytami bywa, tematyczna nić zawarta pomiędzy 26 utworami sprowadza wiele tego muzycznego szaleństwa na Ziemię.

Night Palace jest przede wszystkim o naturze, lesie, zwierzętach, wodzie i o życiu wokół wszystkiego co naturalne. Phil Elverum to świetny poeta i każde, nawet te najbardziej złożone filozoficzne przemyślenia, może wpleść w swoje teksty. Artysta rozmawia na tej płycie ze zwierzętami-metaforami (I Saw Another Bird), podziwia najmniejsze piękna świata ludzkiego (Empty Paper Towel Roll) i pozaludzkiego (I Walk). Każda z tych codziennych podróży jest okazją do kolejnych przemyśleń na temat śmierci, rutyny, nowego życia, nieskończoności, ciała – rzeczy tak nam znanych, jednocześnie wyjątkowo abstrakcyjnych i dość niewygodnych. Wśród miażdżących gitar, agresywnych perkusji, nagraniowych sztuczek kryją się tu najbardziej dosadne i trafiające w serce przekazy, jakie słyszałam w tej dekadzie. Na dokładkę w drugiej części płyty dostajemy zwrot akcji – to naturalne piękno jest zagrożone przez nas samych. Cóż nam z roślin i zwierząt, kiedy traktujemy je tak przedmiotowo? Phil ostro i jednoznacznie diagnozuje ludzi jako kolonizatorów świata i dyskutuje z ideą posiadania ziemi na własność (Co-Owner of Trees). Pytanie za pytaniem zadawane na tej płycie zdają się mieć za sobą niekończące się dyskusje i dylematy moralne, a melancholijny muzyczny akompaniament jedynie dodaje do poczucia zmieszania i niewygody. Kiedy na ostatnim utworze Phil przyznaje: „In my mystical ignorance, I’ve prioritzed joy / I’ve chosen to see this and not that […] I need new eyes„, trudno mi ze smutkiem nie przytaknąć.

Ania Gil

Więcej tekstów, recenzji i list na stronie Magazynu Muzycznego, tutaj!