Nothing But Thieves pod koniec czerwca wydało album, który pewnie przeszedłby mi koło uszu, gdyby nie postanowienie napisania pierwszej recenzji niemetalowej. Nie biorąc pod uwagę hitów z najnowszych płyt, ostatni album, którego przesłuchałem, był tytułowym, a zarazem debiutanckim z 2015 roku. I chyba żałuję, bo po prostu jakoś ten album mnie ujął i mam ochotę na więcej.
Nothing But Thieves, które chcę bardziej poznać
Nie będę kłamać. Ich hity, takie jak Amsterdam, Sorry, Impossibleto must to listen. Szczególnie dla każdego słuchacza nowoczesnego rocka czy też wszechobecnego popu. Bez dwóch zdań, kilka lat temu Nothing But Thieves (2015) urzekł mnie swoim klimatem, słowami oraz pomysłowością na tle instrumentów. Oczywiście można tu pisać o zniewalającym głosie Conora Masona, czy świetnym połączeniu alternatywy z rockiem w sposób pasujący do czasów. Od najnowszego albumu oczekiwałem więcej alternatywy, rocka, niż w dwóch poprzednich wydawnictwach. Granie na samych syntezatorach, riffy czy też ozdobniki dograne jakby na klawiaturze MIDI, aż tak mnie nie pochłonęły. Czekałem na płytę, która to wszystko połączy z powrotem i namówi mnie do przesłuchania ich całej dyskografii. W skrócie, miałem nadzieję na więcej kreatywności oraz przykuwających uwagę zabiegów dźwiękowych. Kwintet z Wielkiej Brytanii bez dwóch zdań zaserwował mi spokojną sesję i możliwość zmiany gatunku, chociaż na chwilę… Każdemu to polecam.
Nieprzewidywalnie prosty początek
Zaproszenie do tytułowego Dead Club City rejestrem głowowym Conora Masona przy Welcome to the DCC mnie zaskoczyło, choć nie powinno. Najciemniej pod latarnią, jak to zwykle mawiają. Intro dalej nie chce wyjść z mojej głowy, szczególnie, że po kilkudziesięciu sekundach słyszę przyjemną warstwę gitarową wraz z syntezatorami. Sam klimat wprowadzania do opowieści o życiu w przedstawionym przez artystów mieście, zaciekawił i namówił mnie do odsłuchania kolejnych pozycji. Cała energia została podtrzymana w następującym Overcome, pomyśle Nothing But Thieves o stworzeniu za pomocą syntezatorów fundamentów ich utworów i dodanie melodii odpowiednich do nastroju pozycji w albumie. Jest to pewien hołd dla brzmień z lat 80. Cała piosenka emanuje pozytywną energią, która przemienia się w swego rodzaju hymn pełen euforii. Dzięki tekstom całe to fikcyjne miasto zdaje się idealne, wręcz utopijne. Poza tym, że taneczność tych kawałków nie ma sobie równych i wprowadza pewien powiew świeżości z dawnych czasów.
Trochę martwiłem się, że pozostaną w szczęśliwych klimatach i to tyle. Na razie jednak byłem owładnięty progresywnością tych dźwięków. Jakże uradowałem się przy bardzo popowym Tomorrow Is Closed, ubranego w prosty bit i powtarzalne motywy, gdy tekst wprowadził pewne uczucie zwątpienia w to idealizowane miejsce. Liryczna część piosenki swoimi słowami „W ogóle nie ma przyszłości / Spaliliśmy to wszystko doszczętnie” powoduje pewną konsternację w umyśle i zaczyna trzymać słuchacza w napięciu. Kolejne obietnice Dead Club City z początku płyty, są dalej podważane podczas Keeping You Around, oferując nam trip-hopowe odczucie bycia rozdartym wewnętrznie przez wydarzenia zewnętrzne dziejące się w mieście. Paleta gatunkowa z każdą następną piosenką się powiększała, powodując coraz większą chęć poznania głębiej problemów trapiących fikcyjne miasto.
Dobrze znane brzmienia
Jeśli ktoś zapytałby mnie o ulubiony moment na płycie, to bez dwóch zdań jest to jej połowa. Nothing But Thieves uwielbia bawić się emocjami słuchacza, w następnych pozycjach wracamy do klimatów z początku płyty. Nastrojowy riff czyhający za falsetami wokalisty, czeka tylko by zaraz wybuchnąć i przypomnieć mi, dlaczego często wracam do ich debiutu. Ducha albumu z 2015 roku czuć, ale jest on wsparty przez kolejne doświadczenia zebrane przy kolejnych wydaniach. Poskutkowało to moim zdaniem najbardziej kompletnym brzmieniem w ich dorobku przyozdobionym o pewną progresję. To absolutny hit zawierający energiczną perkusję, mocniejsze gitary i świetne zabiegi wokalne.
Podobna nastrojowość wybrzmiewa przy szóstej pozycji. Do You Love Me Yet? może nie tylko pochwalić się agresywnością riffów, ale i mnogością przesterów, zmienną szybkością utworu wprowadzającą odpowiednie uczucia, wraz z pełnymi złości wokalami. Ma też teksty, zagłębiające się w branżę muzyczną, która przywodzi na myśl pewne historie, między innymi: „Wykorzystaj grono fanów i nazwij to miłością” czy też „Bądź kontrowersyjny, ale wystarczająco”. A po nim następuje największy banger, wchodzący z lodowatym nastrojem i przesterem riff wraz z bitem nie pozwala się zatrzymać. Members Only to piosenka, którą chciałbym usłyszeć na żywo, a po 2015 roku nie natrafiłem na taką w ich dorobku. To piosenkowe trio zapewniło mi dźwięki z dużą szczyptą kreatywności, których oczekiwałem.
Zaskakująca końcówka
Krótka przerwa następuje przy niczym nie wyróżniającej się balladzie Green Eyes :: Siena, jednak chwila przerwy od brzmienia disco z lat 80. zmieszanego z rockiem oraz alternatywnym rockiem, mogła się przydać. Utwór jak najbardziej zachęca do bujania, ale jednak troszkę brakuje mi pikanterii, jak ma to miejsce w hicie Impossible z Moral Panic (2020). Delikatny wokal Conora Masona i słodki tekst pozwalają na trochę oddechu od ścisku Dead Club City. Nie trwa to długo, ponieważ na wyznaczone wcześniej tory wracamy przy Foreign Language, utrzymując atmosferę wytchnienia, jednak z szybszym rytmem i z większą ilością dźwięków dookoła skocznych wokali, odurzając słuchacza melodią.
Powrót do spokojniejszych brzmień w Talking To Myself, tworzy sinusoidę przy końcówce albumu. Pełen melancholii wokal opakowany jest w roznoszący się funkowy bas, zapewniając słuchaczowi podróż do innego wymiaru hipnotyzujących gitar. Co w skrócie, oznacza naprawdę dobrą balladę na sam koniec. Jednak właśnie to nie wolny kawałek kładzie kropkę nad i dyskotekowej atmosferze, wyciszając słuchacza. Jedenasta pozycja niespodziewanie raczy nas ostrymi dźwiękami wiercących gitar. A przy dodaniu warstwy lirycznej, cały wydźwięk Pop the Baloon obnaża całą prawdę od Dead Club City, co tworzy intrygujący epilog na tej płycie. Teksty dotykające tematów związanych z polityką i socjologią pozostawią z pewnymi wrażeniami, które każdy poczuć i zrozumieć. Jest to szorstka, agresywna piosenka, która odmienia zakończenie, pozostawiając tylko krater po wybuchu na koniec.
Świetne dopasowanie do czasów
Nothing But Thieves potwierdziło swoją jakość, imponując mi na każdym kroku. Jedną z pierwszych rzeczy jest muzyka, która na pewno zestawem utworów, trafi do każdej grupy słuchaczy. Jest to dość elastyczna płyta. Zachwyca brzmieniem na tle gitar, niepodrabialnego wokalu, tanecznych bitów, wyczuciu rytmu przez bas, czy też trafnymi, nastrojowymi melodiami na syntezatorach. Trzeba zwrócić uwagę także na stronę liryczną utworów, która nie dość, że wraz z dźwiękami buduje fikcyjne miasto Dead Club City, to dodatkowo przedstawia historię poszczególnych ludzi lub grup, czy też rządzące w nich prawa. Wszystko w taki sposób, aby wręcz w stu procentach pasowały do teraźniejszych problemów i sytuacji na świecie. Nie spodziewałem się, że album czerpiący garściami z disco lat 80. i między innymi popu, oczywiście mając u swojej podstawy dźwięki indie oraz alternatywnego rocka, będzie mógł mnie tak zachwycić.
Za pomocą czwartego albumu piątki z Essex, chcę powrócić do ich twórczości i na nowo spróbować przekonać się do najbardziej znanych albumów. Wiem, że to niepopularna opinia, jednakże poza debiutanckim wydaniem zawsze w kolejnych wydawnictwach czegoś mi brakowało. Czułem wręcz przesyt danego motywu, czy też gatunku. Tym razem Brytyjczycy nie tylko mieszali w stylach, ale również potrafili przykuć uwagę mnogością pomysłów na melodię, szybkość utworu. A do tego wszystkie pozycje ze sobą współgrały, tworząc bardzo spójne wydawnictwo, gdzie ciężko wskazać chociaż jeden słaby utwór. Aż nie chce się opuszczać Dead Club City, tylko w nim zostać, przeżywać ponownie te historie i odkrywać kolejne zakątki miasta.
Dominik Pardyak
Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj! > meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/