Zaledwie osiem miesięcy od premiery współtworzonego wraz z JPEGMAFIĄ chaotycznie-industrialnego Scaring the Hoes, Danny Brown wersami This rap sh*t done saved my life/And f*cked it up at the same time – otwiera Quarantę. Swój najbardziej osobisty i, moim zdaniem, najcięższy emocjonalnie album w jego dorobku.
Drugi album wydany przez niego w 2023 roku, to bolesna, refleksyjna analiza z perspektywy rozczarowanego swoim życiem 40-latka. Z jednej strony muzycznie całkowicie różniący się od poprzednich wydawnictw, z drugiej będący nieformalnym sequelem podziemnego, hedonistycznego klasyka XXX sprzed 13 lat. Pierwotnie nawiązanie w tytule miało być jeszcze bardziej bezpośrednie i brzmieć po prostu XXXX. Przede wszystkim jednak ze względu na banalne wręcz skojarzenie z kwarantanną – a jak wspomina sam Danny – okres odizolowania podczas pandemicznych lockdownów był esencjonalny dla powstania całej płyty, ostatecznie postawił właśnie na Quarantę, czyli włoskie „40”.
Danny Brown i cała reszta
Paradoksalnie pomimo pozornego bycia jednym wielkim muzycznym bałaganem, Scaring the Hoes wydaje mi się być spójniejszym projektem. Pełnoskalowa współpraca z Peggy’m, dała możliwość realizacji wspólnej wizji obu raperów. Natomiast na Quarancie niemal każdy utwór to efekt prac z innym producentem, więc czasem w uszy rzuca się brak konsekwencji – cały czas przewija się konkretny nastrojowo-refleksyjny koncept, ale niektóre utwory na trackliście całkowicie od niego odbiegają. Idealnym przykład to pierwszy singiel promujący Tantor, na bicie The Alchemista, opartym na samplu energicznego gitarowego riffu, na którym Danny rapuje swoim charakterystycznym wysokim, chwilami skrzeczącym głosem. Jasne, nawijka w TAKI sposób, na tak eksperymentalnych instrumentalach, to esencja jego muzyki. Problem w tym, że w przypadku tego albumu utwory takie jak Tantor, Jenn’s Terrific Vacation, czy Dark Sword Angel całkowicie burzą mi konceptualizm całego albumu. Mimo, że to naprawdę w porządku tracki, ze zgrabnym rapem i pomysłową produkcją, nie miałbym nic przeciwko usunięciu ich z tracklisty.
Pozostałe osiem numerów utrzymane jest w zdecydowanie bardziej stonowanej, spokojniejszej stylistyce. I to właśnie one stanowią o prawdziwej mocy tego projektu. Danny Brown od zawsze był muzycznym odpowiednikiem BoJacka Horsemana. Jednak dopiero teraz, na tych powolniejszych, bardziej ślamazarnych, minimalistycznych bitach pokazuje to w najlepszy możliwy sposób; melancholijny, instrospekcyjny, depresyjny, ale przede wszystkim świadomy. Reszta krążka przypomina zapis terapii. Dorastanie w rodzinie ze zdecydowanie najniższej warstwy społecznej w Detroit, dziecięce traumy, długoletnie zmagania z uzależnieniem od alkoholu i wszelkiej maści innych używek, bankructwo chwilę po zarobieniu fortuny, okropne relacje z rodziną, ciągle kiełkująca w nim miłość do byłej dziewczyny, analiza zmieniającego się przez lata otoczenia i bliskich. Uderzające historie, z których każdy coś wyciągnie podczas analizy tekstów. Z pewnością warto sprawdzić tytułową Quarantę, fantastyczne Shakedown oraz Down Wit It, czy oniryczne Bass Jam.
Danny Brown prezentuje coś, czego wcześniej nie słyszeliśmy u niego na taką skalę. Swoje bardziej refleksyjne, łagodniejsze oblicze, dające znakomite efekty. Chciałbym w przyszłości usłyszeć pełen, stylistycznie spójny projekt w jego wykonaniu, utrzymany właśnie w takim klimacie. Długoletni fani Danny’ego, którzy śledzą jego ewolucję jako artysty i rozwój jako po prostu człowieka, na pewno nie są zawiedzeni Quarantą. A i wydaje mi się, że może tym albumem przysporzyć sobie nową grupę sympatyków. To po prostu album, który warto przesłuchać – niezależne od preferencji gatunkowych. Pozostaje jedynie trzymać kciuki za to, że z Brownem będzie wszystko w porządku i uda mu się przezwyciężyć wszelkie demony, z którymi mierzy się na co dzień od dawien dawna. Jeśli będzie miał siłę i zadba o siebie, z pewnością wyda jeszcze niejeden świetny projekt.
Miłosz Kaśnicki