Terrace Martin — DRONES (recenzja)

Terrace Martin
Terrace Martin w singlu po raz pierwszy od 2017 roku

Terrace Martin w skąpanym — wedle czarnej legendy — w krwi, strzelaninach, szemranych interesach południu Los Angeles swoim saksofonem wywoływał deszcz zapomnienia dla wszystkich korzystających z licencji cancel culture wobec sceny z Crenshaw. Nie zapominając o duchach swoich muzycznych przodków, wbrew panującym modom, podążał już słabo widoczną, zarośniętą do pewnego stopnia drogą jam sessions, cover sessions. Jako jeden z wielu przez lata ze smakiem żenił synthowe dźwięki z długą brodą żywych instrumentów. Nie tym razem. 

Terrace Martin — człowiek z tła

Jako songwriter i producent Terrace Martin gra niewdzięczną rolę. Oprócz dziennikarzy, krytyków muzycznych czy tak zwanych insiders, niewielu obchodzą akuszerzy słuchanych przez nich utworów. Omijają ich rozdania popularnych nagród i wizyty u Jimmiego Fallona czy naszego, swojskiego Wojtka Jagielskiego. Najczęściej przypada im rola unsung heroes, anonimowych bohaterów, sztafażu za twarzą projektu. 

Depresja jazzmana

Martin wraz z Kamasim Washingtonem, Robertem Glasperem i Thundercatem brali udział w sesjach nagraniowych do kultowego już (instant classic) wydawnictwa To Pimp a Butterfly. Dni spędzone w studiach nagraniowych spłodziły jeden z niewielu — w dobie raperów w podziurawionych spodniach o niskim kroku — albumów jazz-hopowych. Kto by pomyślał, że nazwisko w booklecie albumu Kendricka Lamara jest ich numerem popisowym, srogo by się mylił. Gwiazdy Czarnego Radia Glaspera czy barokowego The Epic Washingtona zawisły na jazzowym czy jazz-hopowym firmamencie, zresztą tak jak Velvet Portraits czy 3ChordFold od Martina. 

To, że tacy wykonawcy znajdują się na drugim planie jest poniekąd pokłosiem tego, że jazz stracił monopol na coolness — jeżeli suweren uważa, że Coltrane czy Blakey są dla dziadersów we frakach z cygarem w ustach, będzie czuł do tej muzyki jakąś klasową odrazę. Martin (podobnie jak wspomniani wcześniej, a z nich przede wszystkim Glasper), kierując się maksymą music for the people, oswoił ten snobistyczny (jak niektórzy twierdzą) gatunek, ubierając swój saksofon w konwencję nagrań synth-funkowych, r’n’b czy nu-jazzowych. 

DRONES

Oczekiwany od czterech lat solowy longplay DRONES brzmi jak projekt weekendowy, nagranie tworzone przez cztery miesiące. Selekcję przeszły utwory bez właściwości (Turning Poison to MedicineListen) czy zestaw pisanych na kolanie jednorazówek (ReflectionTappedLeave Us BeWork It OutSick of Cryin).  

Album mógłby być nazwanym tym dla twardego elektoratu Sounds of Crenshaw, gdyby nie świetny tytułowy track Drones, wyjęty z sesji do 3ChordFold czy z Terrace Martin Presents The Pollyseeds, a nagrany z kolegami z podwórka — Martin kumplował się z Kendrickiem Lamarem od 2005 roku, Jamesa Fauntleroya zna od czasów szkoły średniej, a o Snoop Doggu mówi jako o (sic!) Milesie Davisie jego pokolenia. Obok familarnego tytułowego nagrania bronią albumu przebojowy hook w This Morning i dęta historia Crenshaw według Griots of the Crenshaw District — Martina i Kamasiego Washingtona.

Całość zanurzona jest w dobrze znanym sosie cyfrowej alienacji pokolenia smartfonów i tego konsekwencji, odbijających się w wypluwanych przez Kendricka Lamara lamentach w tytułowym nagraniu. 

Jak mawia wiekowy już bon mot: momenty były; album, widziany z odległości 13 nagrań i wpisanych już do CV starszych longplayów jest jednak słabą, jeżeli nie najsłabszą propozycją w solowej dyskografii kronikarza South Central.