Shades of Dismay to młody zespół, który oferuje brzmienia z przeróżnych stylów muzycznych, mając u fundamentów metalcore’owe dźwięki. Dwuosobowa polska formacja zaoferowała nam na swoim debiucie dziesięć utworów, które naprawdę potrafią poruszyć.
Shades of Dismay nową falą metalcore’u
Grupa pojawiła się stosunkowo niedawno, wydając singiel w czerwcu. Później dwa kolejne — po jednym na każdy miesiąc. Za gitary, mix oraz mastering odpowiada Adam Zawadzki. Teksty pisze oraz śpiewa Mikołaj Gagacki (również wokalista metalcore’owej grupy Entreaty). Z uwagi na to, że po kilku latach mieli swoje własne metalcore’owe materiały, postanowili połączyć siły i nagrać pierwszą płytę z ulubionego ich gatunku.
Duet młodych artystów zaskoczył mnie odważną próbą pobudzenia metalcore’owej sceny w Polsce. Niemniej ciekawe jest samo wykonanie. Ich gatunek w naszym kraju ma grono fanów, ale nie osiągnął takiej popularności jak USA czy UK. Tam fani obcują z takimi gigantami jak Bring Me The Horizon czy The Devil Wears Prada. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Chłopaki dobitnie pokazują na swoich singlach, że wiedzą, na czym polega metalcore. To właśnie tym zachęcili mnie do oczekiwania na ich debiut. Inspiracja wielkimi formacjami to tylko jedna z rzeczy, którą można usłyszeć na ich pierwszym albumie. Najważniejszym elementem na tej płycie jest poszukiwanie własnej muzycznej tożsamości. Ta eksploracja w dźwiękach przyczyniła się do różnorodnych utworów, a jednak album nie stracił spójności.
Autentyczne brzmienia i emocje
Rozpoczynający się delikatnym, klawiszowym intrem 20/20 wprowadza nas w świat albumu powoli, aby po chwili wybuchnąć niepohamowaną agresją na wokalu oraz instrumentach. Samo brzmienie przywodzi mi na myśl Make Them Suffer, szczególnie na początku. Po chwili jednak motyw przewodni pochłania całkowicie i staje się w pewnym sensie wizytówką polskiego zespołu. Szybkie, narastające gitary tworzą nihilistyczny obraz przed oczami słuchaczy przez cały czas trwania utworu. Wokal wtóruje instrumentom tekstem oraz growlem, wypluwając z frustracją słowa o bezsensowności oraz nietrwałości ludzkiego życia. Po trzeciej minucie następuje punkt kulminacyjny, gdy słowa “All life is meant to die/So let’s just give it a try” tworzą pewną aberrację we wcześniejszym nurcie, dzięki temu cały wydźwięk utworu nabiera wyrazu z pogranicza absurdyzmu. Bardzo spodobało mi się, że całą tę przemianę słychać zarówno w instrumentach, jak i w wokalu.
Tytułowy utwór Mono no aware kontynuuje refleksyjny ton nad ludzkim życiem, jednocześnie dodając death metalowego klimatu na początku i w refrenach, czasem nawet black metalu. Za sprawą takiego połączenia gatunkowego Shades of Dismay stworzyło mój ulubiony gitarowy riff na tej płycie oraz miało możliwość zobrazowania japońskiego pojęcia Mono no aware. Odnosi się ono do świadomości ulotności i przemijania rzeczy oraz uczuć, które wtedy nam towarzyszą. Sam zwrot jest nie tylko kluczem do tekstu samego utworu, ale również do całego albumu, który przekazuje nam, że istnieją przeciwności w życiu, jednak powinniśmy dać sobie kolejną szansę.
Kreatywne fuzje brzmień
Nie inaczej jest w Wannabe, która opisuje trudną relację. Relację, w której podmiot liryczny czuje się sfrustrowany i rozczarowany. Zaczyna jednak rozumieć, że mimo tych trudności miłość istnieje. Muzyczne połączenie grindcore’u z grungecorem stworzyło niezapomniany klimat. Forma wokalna Mikołaja utwierdziła mnie w przekonaniu z czasów singli, że ma nieprawdopodobne umiejętności w ekstremalnym śpiewaniu. Gitary pokazują, jak produktywnym twórcą jest też Adam. Zarówno w kwestii riffów, jak i tworzenia muzycznego klimatu na innych instrumentach.
Mam nadzieję, że w kolejnych wydawnictwach otrzymam tę samą kreatywność oraz doświadczenie w tym gatunku. Editor’s Cut wydaje się kontynuacją na podłożu gatunkowym oraz atmosfery. To utwór o poszukiwaniu wybaczenia oraz wsparcia mimo popełnionych błędów. Tu można usłyszeć, że praca nad czystym śpiewem jest potrzebna. Niemniej sam pomysł na połączenie atmosfer z dwóch utworów jest świetny.
Zabrakło tylko subtelnego przejścia pomiędzy kawałkami. Nawiązania brzmieniowe do starego hardcore’u z nutą melodyczności wpasowują się idealnie w tematykę, dzięki czemu pewne niedociągnięcia nie rzucają się aż tak w oczy.
Ich debiutancki singiel Chromatic Aberration pojawia się w połowie albumu ze swoim wzniosłym motywem przewodnim oraz refrenem. Gdy pierwszy raz usłyszałem sam utwór, miałem nieodparte wrażenie połączenia wokalu z Bleed From Within z atmosferą Architects oraz szczyptą rozpaczliwej symfonii, która dodaje pompatycznego stylu całej melodii. Bez dwóch zdań taką fuzją mnie kupili. Do tego dodali tekst poruszający emocje i problemy, które są trudne do zrozumienia przez innych. Homesick dodaje jeszcze tempa, nakreślając klimatem, zadziornością gitar i bezwzględnym wokalem walkę z samym sobą. Cały utwór tworzy wybuchową mieszankę dezorientacji, ekscytacji i chęci odnalezienia własnego, prawdziwego ja.
Inspiracja legendami
Nostalgia uderzająca w Split intrem przywodzi na myśl lata 00. i 10., w którym rozwijało się wiele nowofalowych gatunków metalowych. Same brzmienia mają dla mnie wydźwięk cięższego brata Deftones oraz metalcore’owego Currents, które przeobrażają się później we własne dźwięki Shades of Dismay. Na całym albumie mamy do czynienia z dwuścieżkową linią wokalu, co powoduje, że sam śpiew jest bardzo wyrazisty i można bez problemów zrozumieć, o czym śpiewa Mikołaj. W tym akurat przypadku miałem wrażenie, że instrumenty go lekko przekryły, tworząc ścianę dźwięku, co mi osobiście przypadło do gustu, szczególnie gdy pod koniec jeszcze doszła melodia na syntezatorach. Ten zabieg spowodował, że dało się odczuć całą tę niepewność podmiotu lirycznego czy sam nie stał się już jednym z tych demonów, z którymi się zmaga “I don’t know if i’m fighting the demons/There’s a chance I’m already one of them”.
Czuć, że polski zespół opiera się na swoim doświadczeniu z głównym gatunkiem, ale tylko się nim posiłkuje, nie kopiuje. Jednak przy słuchaniu Cotard’s Syndrome miałem nieodparte wrażenie, że słucham brzmień ze starszych płyt zespołów melodeath metalowych tj.: Dark Tranquillity, czy nawet bardziej In Flames. I to dobrze, ponieważ dzięki temu widać, że sam zespół się dobrze bawił przy produkcji, inspirując się brzmieniami legend. Bez takich zabiegów muzyka by dalej stała w miejscu lub nie powstawałyby kolejne odnogi gatunków. Shades of Dismay ponownie dotknęło mnie nie tylko muzycznie, ale również tekstowo. Podjęli się trudnego zadania opisania odczuć człowieka z zespołem Cotarda, dla którego naturalna śmierć nie jest rozwiązaniem.
Mroczna symbolika
Przedostatni utwór Folie à Deux tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że dwuosobowy zespół potrafi oddać klimat nawet najcięższych tematów. Tym razem na tapet wzięli paranoję indukowaną, opisując ją makabrycznymi dźwiękami i psychopatycznym wokalem. Jest to deathcore w pełnej krasie, który przeraża, ale również zachwyca i powoduje, że sam utwór będzie doskonały do moshpitu. Niby najkrótszy, ale na tyle intensywny, że powoduje ciarki wraz z breakdownem i gardłowym rykiem od Mikołaja i przerażającymi ostatnimi słowami „Cry/My/Hahahaha/Die, my love”.
We all fall down zadowoliła mnie już samym tytułem. Jednoznacznie wskazuje zakończenie albumu, przywodząc na myśl nieuchronny koniec ludzkiego życia. Na początku przy złowrogim riffie od Adama, Mikołaj śpiewa rymowankę „Ring around the rosies/Pocket full of posies/Ashes, ashes/We all fall down” nadając niepokojącej atmosfery kompozycji. Najdłuższy utwór wydaje się interpretacją wyliczanki dość w okrutny, ponury sposób, przedstawiając przerażające aspekty życia i śmierci. Wybór stylów w postaci death metalu, djentu, metalcore’u czy nawet szczypty doom’u oraz progresywnego metalu był jak najbardziej trafiony. Wszystko to idealnie dopasowuje się do tekstu wypełnionego mroczną symboliką, który zahacza również o szaleństwo i strach przed utratą kontroli nad rzeczywistością. Całość się kończy powrotem do wyliczanki, wciąż wymawianej ze strachem w głosie.
Świadomość ulotności
Shades of Dismay zaproponował nam na swoim debiucie ogrom odwołań do przeróżnych stylów oraz przedstawił swoje własne brzmienie.
Jestem pod wielkim wrażeniem, że młodym twórcom udało się skomponować tak dojrzały album. Na dodatek taki, który porusza bardzo trudne tematy. Swoimi tekstami i melodiami potrafili oddać tę powagę, poruszając słuchacza przy każdej okazji. Jeśli lubisz dźwięki z pogranicza metalcore’u, hardcore’u, emo, thrash metalu to Mono no aware jest bez dwóch zdań dla ciebie. Dwuosobowa formacja nie bała się dotknąć mrocznych tematów, które trapią ludzi na skraju wytrzymałości. Jest to kolejna pozycja w tym roku, którą uważam za dopięta na ostatni guzik, jeśli chodzi o tworzenie klimatu. Album mroczną atmosferą nie ustępuje choćby Nordicwinter. Same kompozycje są bardzo złożone. Oferują nie tylko wokal, gitarę, bas i bębny, ale także przeróżne syntezatory i ozdobniki dźwiękowe, które wpływają na nastrojowość całego albumu. Sam krążek jest spójny i brakuje mi tylko płynniejszych przejść pomiędzy utworami. Mono no aware dało mi ogrom radości. Sprostali też oczekiwaniom co do całego brzmienia.
Nie mogę się doczekać koncertów i trzymam kciuki za kolejne wydawnictwa. Jest czego słuchać i jest na co czekać.
Dominik Pardyak