Red Hot Chili Peppers powracają z dwunastym studyjnym albumem pt. Unlimited Love. Najnowszy materiał grupy jest pierwszym od szesnastu lat, na którym mamy okazję ponownie usłyszeć najsłynniejszego gitarzystę zespołu – Johna Frusciante!
Red Hot Chili Peppers z nieograniczoną miłością
Red Hot Chili Peppers ogłaszając powrót Johna Frusciante w grudniu 2019 roku, rozpalili w fanach nadzieję na powrót w wielkim stylu. Na fali szumu informacyjnego legenda amerykańskiego rocka wypuściła pierwszy singiel pt. Black Summer, który jeszcze bardziej zaostrzył apetyt fanów na nową muzykę. Natomiast przy okazji wydania kolejnych singli Poster Child i Not The One emocje nieco opadły. W moim przypadku nie było wyjątku. Wcześniej wspomniane numery mocno obniżyly moje oczekiwania wobec nowego wydawnictwa. Nie pozbawiło mnie to jednak ciekawości i wiary w niespodziewane asy w rękawie na albumie. 1 kwietnia 2022 roku wreszcie otrzymaliśmy Unlimited Love zawierające aż siedemnaście utworów! Czy za ilością poszła jakość? Niestety, nie tym razem.
Ilość, nie jakość
Stylistycznie nowy krążek grupy łączy w sobie funkowe brzmienia debiutu z czasów gitarzysty Hillela Slovaka oraz obecnym zmodernizowanym stylem kalifornijczyków. Ponadto zespół powrócił do współpracy z Rickiem Rubinem, który wyprodukował dla grupy takie albumy, jak Blood Sugar Sex Magik, Californication, By The Way i Stadium Arcadium. Dodając do tego powracającego do składu Frusciante, wydaje się, że nie ma innej opcji niż gwarantowany sukces. W rezultacie album jednak nie zachwyca. Największym problemem, z jakim boryka się nowe wydawnictwo papryczek, jest jego objętość. Unlimited Love przydałoby się odchudzenie i pozbycie się przysłowiowych zapychaczy, które podczas słuchania zlewają się w jedną, wielką masę. Ponadto w niektórych momentach brakuje mu energii i kolorów, które były obecne na klasycznych wydaniach Red Hot Chili Peppers.
Pierwszy kontakt z Unlimited Love
Album otwiera znany nam wcześniej utwór Black Summer, który jest połączeniem beatu perkusyjnego z Californication oraz akordami znanymi z utworu Slow Cheetah. Pomimo słyszalnych podobieństw do wcześniej wymienionych numerów grupy, utwór sam w sobie spokojnie się broni. Zasługą tego jest tu przede wszystkim John, który przez całość kompozycji czaruje słuchacza swoją grą na gitarze. Ponadto melodia Black Summer na długo zostaje w pamięci, a energetyczny climax wywołuje chęć zatracenia się w muzyce tak jak Anthony w teledysku. Następnie przychodzi czas na Here Ever After, który przypomina kompozycje z czasów By The Way. Pulsujący bas Flea z rapowym wokalem Anthonego w zwrotce budują silne napięcie, które ostatecznie nigdy nie jest rozwiązywane. W dodatku dynamiczna sekcja rytmiczna nieustannie napędza utwór, jednakże refren nie potrafi nad nią nadążyć. Ciągle wyczekiwałem mocnego hooku, który będę nieustannie nucił, lecz ostatecznie się go nie doczekałem.
Funkowe Aquatic Mouth Dance również nie porywa. Kompozycja wydaje się efektem improwizacji zespołu, która wypada trochę chaotycznie. Szczególnie objawia się to pod koniec utworu, gdzie zdublowane solo trąbki Flea dołącza do reszty instrumentarium. Tworzy się wtedy wielka ściana dźwięku, która z dużym impetem atakuje słuchacza.
W rezultacie wywołuje to poczucie przytłoczenia wieloma różnymi dźwiękami. Ciekawiej wypada natomiast
It’s Only Natural, które w moim odczuciu jest jednym z lepszych utworów na płycie. Chwytliwa melodia miejscami potrafi zaskoczyć nietuzinkowymi rozwiązaniami rytmicznymi. Ponadto lekka gitara i spokojna perkusja pozwalają linii basowej Flea na rozwinięcie skrzydeł i prowadzeniu kompozycji. Co więcej, ozdobne solówki gitarowe w wykonaniu Frusciante, idealnie dopełniają wolną przestrzeń utworu.
Promyki nadziei
Pozytywne emocje również zapewnił mi She’s a Lover. Upbeatowy kawałek utrzymujący funkowy klimat albumu posiada nośny refren, który szybko wpada w ucho. W These Are the Ways natomiast papryczki zaskoczyły mnie ostrzejszymi momentami, jednak w ogólnej ocenie utwór wypada przeciętnie. Jednym z numerów, który bym wpisał na listę bardziej udanych na Unlimited Love, jest także The Heavy Wing z wokalnym udziałem Johna w refrenie. Pomimo ciekawego kontrastu pomiędzy spokojnymi zwrotkami, a bardziej rockowym refrenem, numer mógłby być jeszcze lepszy, gdyby w całości został zaśpiewany przez Frusciante. Anthony nigdy nie odznaczał się wybitnymi wokalnymi umiejętnościami, jednak w tym utworze to się uwidacznia – po wielu latach śpiewania nie potrafi już wyciągać w pełni wysokich dźwięków i musi być wspierany przez kolegę z zespołu. Co ciekawe, w tym kawałku pojawił się wcześniej niewykorzystywany przez papryczki syntezator, grający główny motyw kompozycji.
Nieudany powrót legendy
Unlimited Love nie jest albumem, którego oczekuję się od legendy amerykańskiego rocka. Mimo posiadania wszystkich kluczowych dla grupy czynników do stworzenia nietuzinkowego krążka, ostatecznie powstało wydawnictwo nieco rozczarowujące. Unlimited Love swoją zawartością zdecydowanie nie dorównuje albumowym klasykom grupy. W swojej objętości posiada wiele kompozycji, które spokojnie zasługują na miano B-Side’ów. Co więcej, niektóre melodie brzmią nieciekawie i wtórnie. Na płycie zawiódł też trochę John Frusciante, któremu nie udało się na nowo ożywić kreatywnego ducha zespołu. Ponadto, nie znajdziemy tutaj w jego wykonaniu żadnego pamiętnego riffu, który miałby szansę na zostanie kolejnym klasykiem pokroju Californication czy Snow (Hey Oh). Miejscami również brakuje tej wyjątkowej energii papryczek, która wyraźnie została stonowana. Z drugiej strony, pojawiły się warte uwagi momenty w postaci takich utworów, jak Black Summer, It’s Only Natural, She’s a Lover czy The Heavy Wing. Niestety, pomimo kilku podnoszących na duchu kompozycji, Unlimited Love nie można nazwać wybitnym dziełem w dyskografii Red Hot Chili Peppers.
Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj –> https://meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/