Przypowieść o miłości. Napoli zdobywa swój trzeci historyczny tytuł

fot. Mark Doyle

Żadne liczby, daty, momenty czy okresy nie oddadzą tego, jak długo Napoli czekało na swój trzeci tytuł mistrzowski. Dramat tych syzyfowych prac najlepiej przedstawiają postacie: Ciro Ferrary, Paolo DiCanio, Ezequiela Lavezziego, Marka Hamsika, Goghana Inlera, Edinsona Cavaniego, Lorenzo Insigne, Driesa Mertensa, Kalidou Koulibaly’ego, Christiana Maggio, Gonzalo Higuaina, Jorginho, Waltera Gargano, Marcello Lippiego, Waltera Mazzarriego, Rafy Beniteza, Maurizio Sarriego, Carlo Ancelottiego, Zdenka Zemana i Roberto Donadoniego. Postacie z różnych epok, różnych czasów, różnych strategii i różnych okresów dla klubu. Każdy niezaprzeczalnie wielki, ale też bez najwyższego włoskiego trofeum z drużyną Azzurrich. Wspomnienie tych postaci najlepiej odzwierciedla to, ile lat na tryumf na krajowym podwórku musieli czekać kibice z południa Włoch. Dokładnie 33. Trzy dekady z legendami na boisku i na ławce, z których nikt nie potrafił popchnąć klubu z Kampanii do Scudetto.

Ta sztuka udała się dopiero grupie outsiderów na początku trzeciego dziesięciolecia XXI w., którym daleko było do osiągania sukcesów w dotychczasowych karierach. Jak to się stało, że piłkarzy bez wielkich osiągnięć, w tej niemożliwej misji poprowadził trener, zdobywający we Włoszech wszystkie trofea poza Scudetto? Ponadto dokonał tego wszystkiego w swoim drugim sezonie w roli szkoleniowca Napoli, podczas gdy choćby Mazzarriemu ta sztuka nie udała się przez cztery lata.  

Upadek Napoli

Największym problemem, stojącym na drodze do regularnych sukcesów neapolitańczyków była niemoc w – jak to się mówi w piłkarskim żargonie – „dowożeniu wyników”. Ikoniczna dla Azzurrich wiosna była momentem, w którym wszystko się kruszyło, a zespół dopadała nieoczekiwana niemoc w osiąganiu korzystnych rezultatów. Najlepszym dowodem na to był ostatni sezon Gennaro Gattuso na ławce trenerskiej, kiedy doprowadził Napoli do jednej z największych kompromitacji w historii klubu. Na ostatniej prostej stracił szansę na zakwalifikowanie się do Ligi Mistrzów. Neapol, mając już tylko matematyczne szanse na najwyższy szczebel europejskich pucharów, przy braku jakiejkolwiek motywacji zremisowało z walczącą o nic Veroną i wypadło z pierwszej czwórki. W następnym sezonie podobny los spotkał Luciano Spalettiego, który wygrywał z Napoli przez zdecydowaną większość sezonu i poległ właśnie na finiszu. Oddał pierwsze dwa miejsca Milanowi i Interowi, lądując na trzecim. Awans do Ligi Mistrzów nie poprawił humoru Azzurrim.

Napoli do 27. kolejki sezonu 2021/2022 miało prawo wierzyć, że zdobędzie upragnione Scudetto. Niestety późniejsza porażka z drużyną Stefano Pioliego (1:2) doprowadziła do tego, że ekipa „Spala” wypadła z wyścigu, znów oddając prym północy Włoch. Za sprawą jednego meczu Napoli straciło wszystko, na co pracowało wytrwale przez całą pierwszą część sezonu. Zwiastowało to czas, w którym południe wreszcie odgryzie się hegemonii północy i naruszy potęgę klubów z Lombardii i Piemontu. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Zamiast na spokojne wody Morza Śródziemnego, obrano niebezpieczny kurs na piekło Wezuwiusza.

Nawet jeden z największych trenerskich mentalistów Gennaro Gattuso nie sprawił, że drużyna zdobyła Scudetto (fot. (fot. Michał Sakr, Cult of Calcio)

Erupcja wśród tiffosich Napoli

Było jasne, że gromadzone napięcia kiedyś w końcu wybuchną. Pytanie tylko, kiedy? Latem 2022 roku miasto zapłonęło. Z klubu poodchodziły największe ikony ostatnich lat: niezastąpiony bramkarz David Ospina udał się do Kataru, wieloletni kapitan i lider Lorenzo Insigne dał się skusić dolarom i powędrował do MLS-u, a w przypadku Koulibaly’ego przeważyły ambicje i wybrał Chelsea. Najwięcej emocji towarzyszyło jednak odejściu Driesa Mertensa. Belg był ubóstwiany przez kibiców, wręcz kochany, traktowany jak rodowity Neapolitańczyk. Decyzja o nieprzedłużaniu kontraktu z ulubieńcem miasta stała się iskrą zapalną w relacjach między fanami, a właścicielem klubu Aurelio De Laurentisem. Mertens w pewnym momencie przekonywał, że jest w stanie grać za najniższą płacę, byle tylko zostać w Napoli. Było to z tego względu symboliczne, że Belg żądał początkowo ogromnych pieniędzy za swoje usługi rezerwowego. Gdy jednak zrozumiał, że De Laurentisowi nie zależy na jego pozostaniu, zaczął walczyć o pozostanie. Włoch pozostał jednak nieugięty i odprawił Mertnesa, jak się okazało do Galatasarayu.

W sercach fanów wrzało. De Laurentis nie zrobił nic, by przybliżyć swoją drużynę do upragnionego celu. Nie zdołał przebić oferty Toronto za kapitana i pozbył się trędowatego rezerwowego, ale wciąż najlepszego strzelca w historii klubu. Utrata nazwisk i zburzenie filarów było pierwszą falą, która prowadziła do poważnego rozłamu w relacji właściciel-kibice.

Aurelio De Laurentis to jeden z najbardziej kontrowersyjnych właścicieli we Włoszech (fot. Getty Images

Złe miłego początki

Zagorzałych fanów boleśnie dotknęła także polityka transferowa właściciela. W ciągu ostatnich lat Napoli potrafiło wydawać spore kwoty na wzmocnienia, które choć ostatecznie okazywały się wadliwe i problematyczne, to wciąż początkowo wzbudzały nadzieję na sukces. Powodowały, że kibice wierzyli w gwiazdy, które niczym mityczny Maradona poprowadzą klub do chwały. Na przekór oczekiwaniom wszystkich fanów Napoli, De Laurentis po wielkich przyjściach Manolasa, Lozano czy Osimhena zakręcił kurek z pieniędzmi.

Ten fakt mógł szczególnie irytować ze względu na to, że polityka tanich wypożyczeń nie poskutkowała godnymi wzmocnieniami za dawne ikony zespołu. Właściciel przyciągnął nazwiska, które w żaden sposób nie mogły się choćby w połowie równać z tymi, które opuściły klub. Następcą Ospiny został niepewny drugi bramkarz Alex Meret, pozbawiony rytmu meczowego – zagrał w zaledwie 7 meczach w całym sezonie. Na następcę Kalidou Koulibaly’ego mianowano nieznanego Koreańczyka z Fenerbahce Kim-Min Jae, który większość dotychczasowej kariery spędził w Azji. Ponadto wypożyczeni zostali jaśniejący w Veronie Giovani Simeone oraz kolejny wielki talent Sassuolo, Giacomo Raspadori. To piłkarze obiecujący, ale z zespołów ze środka tabeli. Przyszedł także szeregowy piłkarz z przeciętnego Fulham, czyli Zambo Anguissa, a także chimeryczny i pozbawiony minut Tanguy N’Dombele. Następcą kapitana, lidera i dumy klubu, Lorenzo Insigne, został Kvicha Kwaracchelia – anonimowy dla większości kibiców Gruzin, który w rodzimej lidze nie notował wcale pokaźnych statystyk.

W tamtej sytuacji nie było niczym dziwnym, że kibice mogli okazać swoje rozgoryczenie. Klub zaczynał się cofać i przypominał bardziej drużynę „tankującą”, używając języka koszykarskiego, a nie taką, która pragnie Scudetto. Nikt z zawodników, którzy przybyli do klubu nie był pewną opcją, nie był nawet uznaną marką. Stanowili eksperymentalne wybory, ich formę znali jedynie skauci, bądź eksperci danych lig.  

Sytuacja wyglądała też źle na boisku. W czasie jednego z pierwszych treningów Spaletti usunął dyscyplinarnie z placu Victora Oshimena – napastnika, który miał być wielką nadzieją klubu, a swoimi zachowaniami z poprzedniego sezonu i z czasów pandemii przypominał rozkapryszonego nastolatka, w dodatku dręczonego nieustannymi kontuzjami. Wraz z biegiem czasu Nigeryjczyk zdawał się utwierdzać wszystkich w opinii, że nie potrafił rozwinąć skrzydeł nie tylko z powodów swojego zdrowia, ale też głowy. Pomimo tego napastnik nie był jedynym problematycznym graczem w drużynie Spalettiego. Mario Ruiego z poprzednich lat zapamiętano jako piłkarza wybuchowego, raptownego, ascetycznego w umiejętnościach i przede wszystkim… karanego dyscyplinarnie, choćby za kadencji Gattuso za słabą postawę na treningach. Ubiegłego lata siedział praktycznie na walizkach gotowy do odlotu do Turcji, ale przed wylotem powstrzymał go sam Spaletti. Trener, który sam był „zamordystą” oczekującym zawsze pełni zaangażowania i perfekcyjnego przyswajania jego systemów gry.

Do nieprzekonujących transferów, narastających konfliktów na linii właściciel-fani doszli zawodnicy, którzy nie sprawiali wrażenia zaangażowanych w walkę o najwyższy cel. Dodatkowo zespołowi niezrównoważonemu mentalnie, w dużej mierze mocno przebudowanemu, przewodził choleryczny taktyk, uzależniony od schematów, który we Włoszech wygrał wszystko oprócz Scudetto. Cały plan przypominał jedną wielką katastrofę, gdzie żaden element układanki do siebie nie pasował, a główny architekt miał zrobić z tego dzieło sztuki.  

Grande Spalettone

Piłka włoska bawi i uczy. Mimo tych wszystkich pozornych nieścisłości. Spaletti pokazał swoją pracą latem ile znaczy we Włoszech przygotowanie taktyczne. Zrezygnował z utrwalonego w klubie ustawienia 4-2-3-1 i zdecydował się na klasyczne 4-3-3. Zmiana czysto kosmetyczna, można by rzec, ale dzięki temu lepiej dopasowała się pod styl gry, jaki zaprezentował wszystkim trener Napoli. Przejście na skrzydła miało pomóc w pełni rozwinąć możliwości ofensywne Lozano i Kwaraccheli, wykorzystując ich dryblingi, szybkość oraz możliwości gry w pressingu. Zapewniało też więcej swobody w zmienianiu pozycji i zachowaniu balansu między obroną a atakiem. Dzięki zastosowaniu tej w gruncie rzeczy najbardziej podstawowej formacji trener miał możliwość doboru uniwersalnej strategii gry przeciwko każdemu. Azzurri mogli łatwo kontratakować za pomocą skrzydeł, a boczni środkowi pomocnicy schodzili wyżej na skrzydła do rozegrania, cofali się do linii obrony i lepiej bronili korytarzy na skrzydłach. Osamotniony, szybki napastnik zyskiwał przy tym ogromną przestrzeń do ataku i wsparcie w zawiązywaniu pressingu.

Równocześnie formacja ta umożliwiła wejście na naturalną pozycję Piotrowi Zielińskiemu, który sam twierdził, że granie jako mezzalla, czyli „ósemka” jest dla niego najbardziej optymalne. Na tę samą pozycję trafił ponadto Zambo Anguissa, co było strzałem w dziesiątkę przy jego aparycji. Kameruńczyk, przypominający grą nieco Francka Kessiego z mistrzowskiego Milanu, perfekcyjnie balansował swoje zdolności gry w defensywie i ofensywie. Doskonale zabezpieczał korytarze między środkiem pola a skrzydłem, czym uniemożliwiał bocznym pomocnikom rywali wejścia do środka.

Metronomem drużyny został Stanislav Lobotka. Cherlawy, chorowity, nieprzekonujący wynalazek Gennaro Gattuso z Celty Vigo, który do czasu Spalettiego wchodził tylko z ławki, zaliczając jedynie ostatnie minuty, jeśli jakimś cudem nie zmagał się z kontuzją. W tym sezonie ustawiony, jako regista, czyli defensywny środkowy pomocnik o charakterze rozgrywającego, stał się centralnym elementem  sterującym całą grą Napoli. To on zawiązywał ataki środkiem, a także dyrygował grą w ataku pozycyjnym. Opiekował się piłką i stylem gry przypominał nieco Marco Verattiego. Luciano Spaletti z gracza niemrawego, jednego z ostatnich wyborów, stworzył mózg drużyny.

Obecność Kima Min Jae pozwoliła z kolei na bardziej agresywną grę w obronie, odważniejsze wyjścia do piłki i rozgrywanie futbolówki przez środek. Stoper ten stanowił jednoosobowy blok defensywny i potrafił grać na wysokiej intensywności niemal przez cały mecz. To m.in. za jego sprawą Napoli mogło pochwalić się najszczelniejszą defensywą w sezonie, tracąc najmniej bramek ze wszystkich drużyn w lidze – 23.

Luciano Spaletti to urodzony perfekcjonista i jeden z największych trenerskich umysłów ostatniej dekady (fot. James Nalton, Forbes)

Zmora Napoli

Tym, co oddziela drużyny aspirujące do mistrzostwa a prawdziwymi czempionami jest ławka rezerwowych. Zawodnicy zasiadający na niej powinni być game-changerami,bądź piłkarzami, którzy nie odstają znacząco względem pierwszego składu. Przez lata ten aspekt był zaniedbywany przez klub z Kampanii. Gościły tam m.in. takie postacie, jak Petagna, Callejon, Demme, Llorente, Bakayoko, czy Marko Rog. Nie byli to zawodnicy, mogący bez problemu wejść do składu i robić różnicę. Ba, nie byli to zawodnicy, którzy byli gotowi chociaż wesprzeć swój klub w momencie, gdy liderom zaczynało brakować pary. To właśnie dlatego wiosna okazywała się decydująca dla mistrzowskich ambicji Napoli. Wtedy zawsze przychodziło zmęczenie, znużenie i zaczynało brakować pary. Zmiennicy nie potrafili odnowić tej żywotności w drużynie, stanowiąc bardziej uzupełnienie pierwszej jedenastki niż wzmocnienie. Aurelio De Laurentis zmienił to w tym sezonie.

Potrzebny back-up otrzymał starzejący się Mario Rui, który za swoimi plecami mógł dawniej liczyć wyłącznie na wiecznie kontuzjowanego Ghoulama. W jego miejsce przyszedł Mathias Olivera, mogący się pochwalić dobrym wyprowadzaniem piłki, schodzeniem do środka boiska i wsparciem przy rozegraniu. Był przede wszystkim niezmordowany, gotowy okazać wsparcie w każdej chwili. Wzmocnieniem środka był też Tanguy Ndombele, przemianowany bardziej do zastępowania Anguissy niż Zielińskiego, ale wciąż umiejący utrzymać się z piłką, dobrze podający, łączący atak z defensywą. Jego wejścia w końcówkach spotkań pozwalały na utrzymanie pewności w fazie obronnej bez konieczności stawiania przysłowiowego „autobusu”. Francuz potrafił zabezpieczać tyły w taki sposób, że Napoli nie musiało tracić swojego stylu przez brak wysokich umiejętności rezerwowych.

Największe przemiany dokonały się jednak w ataku, gdzie zrezygnowano z usług Mertensa i tymczasowo postanowiono pozbyć się Petagni. W ich miejsca pojawili się Simeone i Raspadori. Pierwszy był bezpośrednim zastępcą Osimhena. Doskonale zawiązywał pressing, skutecznie pracował pod polem karnym przeciwnika i bezbłędnie wykorzystywał nadarzające się okazje. Był zabójczy w dogodnych sytuacjach i w przeciwieństwie do Petagni dokładał do tego szybkość, boiskową inteligencję, bezwzględność i technikę. Raspadori natomiast dzięki wszechstronnym umiejętnościom, jakimi dysponował już w Sassuolo, mógł samodzielnie wypełnić pozycje wysuniętego napastnika, bocznego pomocnika w ustawieniu 4-2-3-1 lub klasycznej „dziesiątki”, czyli trequartisty. Napoli tym jednym ruchem znalazło jakościowe rozwiązanie na aż trzy pozycje, dodatkowo otwierając możliwość na rotowanie ustawieniem w trakcie meczu.     

Ławka Azzurrich stanowiła jeden z większych problemów w trakcie ostatnich sezonów (fot. Gennaro di Rosa)

Fronty

Wprowadzenie konkurencyjnych jednostek w szeregi rezerw doprowadziło do tego, że Napoli mogło bez problemu rotować składem. Dzięki temu utrzymywało świeżość w zespole i rozkładało siły na starcia krajowe i europejskie. W starciach grupowych Ligi Mistrzów od pierwszych minut brylowali Simeone, Raspadori i Politano. Dawano także szanse Oliveirze. Trener wprowadzał kosmetyczne zmiany, które jednak z punktu widzenia taktyki były po prostu nieocenione. Hierarchia w zespole pozostawała niezachwiana, a zmiany personalne od początku spotkań były powodowane urazami liderów, kwestiami taktycznymi, bądź zwyczajnym oszczędzaniem liderów. Decyzje te doprowadzały do równorzędnej walki w europejskich pucharach, ale też w lidze krajowej. W obu rozgrywkach Napoli pozostawało na szczycie. Na początku listopada Napoli znalazło się ostatecznie na pierwszym miejscu w fazie grupowej Ligi Mistrzów, kończąc zmagania z 15 punktami, a w samej Serie A po 12 kolejkach nieustannie pozostawało liderem.

Simeone i Raspadori stanowili ogromne wzmocnienia dla ławki rezerwowych Napoli (fot. La Presse)

Napoli – drużyna z kosmosu

W przeciągu 35 rozegranych spotkań w rodzimej lidze Napoli zaznało porażki tylko trzy razy. Ich pogromcami byli Lazio i Inter. Obie te drużyny przełamały blok defensywny Napoli zaledwie jedną bramką, a Azzurri nie potrafili na to odpowiedzieć.

W fazie grupowej Ligi Mistrzów lepszy okazał się tylko Liverpool, pewnie pokonując Włochów 2:0, ale tylko raz. Eintracht Frankfurt został rozczłonkowany przez drużynę Spala aż 5:0 w dwumeczu i na drodze Neapolu stanął tylko ich największy pogromca: AC Milan.

Rossoneri wygrali w dwumeczu 2:1 dzięki Mike’owi Maignanowi, który obronił rzut karny Kwiczy Kwaracchelii w ostatnich minutach meczu oraz Davide Calabrii, który krył Gruzina niemal perfekcyjnie w całym dwumeczu. Architektem sukcesu był też Stefano Pioli, który przydzielił Kwiczy dodatkowego obrońcę w postaci Rade Krunica. Pomysł ten wypalił w 100%, gdyż grając na podwojeniu Gruzin miał kolosalny problem, by skutecznie użyć zwodu, zejść do środka i oddać strzał. Była to cwana zagrywka ze strony Pioliego, który swoją decyzją wyłączył z gry główną oś napędu ofensywy Napoli. Tak samo doskonałą decyzją było wystawienie na pozycji trequartisty Bennacera, mogącego toczyć bezpośrednie pojedynki ze Stanislavem Lobotką. Milan był jedynym przeciwnikiem, z którym Napoli przegrało taktycznie, dając się pokonać w dwumeczu 1/8 Ligi Mistrzów oraz na krajowym podwórku. Najbardziej druzgocące, bo aż cztery ciosy otrzymało na własnym stadionie. Rossoneri odkryli niemal wszystkie mankamenty Napoli, w tym także pozaboiskowe na linii trener-kibice. Luciano Spaletti po pierwszym meczu Ligi Mistrzów nie przebierał w słowach, krytykując postawę kibiców Napoli i grożąc, że jeśli jeszcze raz będą się zachowywać w taki sposób względem swoich piłkarzy, to opuści stadion. Problem szerzej omówił Mateusz Święcicki w jednej z rozmów w studiu Eleven Sports:

Kibice w Mediolanie, czy Interu czy Milanu, jak jest pod górę. to potrafią ten trudny moment przetrwać i dopingować swoją drużynę. W Neapolu było tak: nieprawdopodobny entuzjazm na początku, prowadzenie drużyny, która atakowała na bramkę Mike Maignana, gol zdobyty przez Giroud i cisza. Kompletnie ich to złamało, oni nie byli w stanie potem odbudować atmosfery na trybunach i na boisku.

Nie zmieniało to faktu, że liczbowo Napoli w przeciągu całego sezonu wyglądało kosmicznie i drużyna pozostawała poza zasięgiem dla większości rywali.

Najlepszy ofensywny duet w Europie?

Piłka nożna stoi bardziej tercetami niż duetami. BBC, MSN, nawet poznańskie ABC. Trio było także jednym z wielu symboli gry Napoli. „MaGiCa” jeszcze z czasów poprzednich mistrzów, tworzone przez Maradonę, Giordano i Carecę, po dziś dzień utożsamiane jest z czasami chwały Napoli, kiedy to ponad 30 lat temu siało postrach na Półwyspie Apenińskim.

Obecnie mówiąc o duetach we Włoszech na myśl przychodzi partnerstwo „LuLa” w Interze z sezonu 2020/21. Romelu Lukaku wraz z Lautaro Martinezem wyglądali wtedy potwornie groźnie, zdobywając w przeciągu całego sezonu ligowego odpowiednio 24 i 17 goli. Stanowili drugą najskuteczniejszą ofensywę w Italii, ustępując jednym golem Atalancie, która zaliczyła 90 trafień. Rok temu w mistrzowskim Milanie w pełnej okazałości zaprezentował się też duet Theo-Leao, tworząc dla odmiany jedną z najbardziej zabójczych lewych flanek w Europie. Nikt nie przypuszczał, że po tych zawodnikach można będzie stworzyć jeszcze potężniejszą machinę demolującą każdego, kto stanąłby jej na drodze.

Konia z rzędem temu „typerowi”, który przewidziałby, że oba wymienione duety zostaną zdegradowane przez partnerstwo Osimhena i Kwaratcchellii. W 2021 r. Nigeryjczyk znajdował się poza pierwszą dwudziestką z 10 bramkami na koncie, a 12 miesięcy później mógł pochwalić się ósmym miejscem w klasyfikacji strzelców. Zdobył tyle bramek, co Arnautović, 14, a znalazł się za plecami Scammacci, Berardiego i Simeone. Gruzin był wówczas debiutantem w Serie A z ośmioma bramkami na koncie w lidze gruzińskiej i dwoma asystami. Czysto liczbowo trudno było upatrywać w obu piłkarzach wspólnie uzupełniających się armat, nie wchodzących sobie przy tym w drogę. Ostateczny efekt okazał jednak zachwycił.

Pomimo statusu najlepszych strzelców w Napoli, między Osimhenem i Kwaracchelią panuje zdrowa rywalizacja (fot. Fabio Mandarini)

Człowiek w gumowej masce

Kontuzje nie były niczym dziwnym w karierze Oshimena. Odkąd trafił na Półwysep Apeniński regularnie trapiły go urazy, skutecznie hamując jego rozwój w ataku. W najgorszych dla siebie momentach wypadał na trzy miesiące z powodu problemów z kręgosłupem, zakażenia koronawirusem oraz urazu głowy, kiedy Milan Skrinar z Interu złamał mu aż 32 kości twarzy. W przeciągu ostatnich sezonów można było dostrzec pewną analogię, kiedy Osimhena brakowało. Nigeryjczyk regularnie opuszczał spotkania pomiędzy listopadem a początkiem stycznia i sporadycznie na początku wiosny, a były to jedne z najbardziej newralgicznych momentów sezonu. Opuszczał drużynę w chwilach, gdy bramki stawiano na równi ze złotem. Stąd brały się m.in. nieprzekonujące statystyki strzeleckie na końcu rozgrywek oraz braki punktowe, które wpływały na ostateczną pozycję Napoli. Z tego też powodu wzmocnienia na pozycji rezerwowego napastnika były tak bardzo istotne.

Osimhen niedawno zaliczył wyjątkową, najkrótszą jak na siebie miesięczną przerwę związaną z kontuzją kolana. Różnicę w strzeleckiej regularności było widać gołym okiem. Nigeryjczyk zaoszczędzonym czasem zagwarantował sobie bezapelacyjne pierwsze miejsce w klasyfikacji strzelców ligi włoskiej z dorobkiem 23 goli, bijąc przy tym prime Romelu Lukaku i schyłek Vlahovicia z czasów Fiorentiny. Został także najskuteczniejszym afrykańskim piłkarzem, prześcigając samego Didiera Drogbę. Ponadto po wyjściu z fazy grupowej Ligi Mistrzów strzelił pięć bramek, co dało mu miejsce w pierwszej dziesiątce najlepszych napastników rozgrywek.

Imponować mogło to, że jego najdłuższą złą passą bez gola w lidze były zaledwie trzy spotkania. Strzelał także w każdym ze swoich trzech rozegranych meczów w fazie pucharowej europejskich pucharów. Na bramkę uderzał także średnio co 100 minut, oddając cztery strzały w meczu.

Charakterystyką gry napastnika przypominał Erlinga Haalanda: szybki, dobrze pracujący w pressingu i aktywny w grze w powietrzu. Świadczy o tym siedem zdobytych goli głową, liczne pojedynki biegowe, do czego Nigeryjczyk dokładał ogromną siłę w prawej nodze, z której strzelił 14 bramek. Archetyp idealnej „9” do gry w ustawieniu 4-3-3, bądź w jakimkolwiek innym, dającym mu przestrzeń i wsparcie ze skrzydeł. Nic dziwnego, że po Nigeryjczyka zgłosił się już Bayern Monachium. Victor Oshimen to perfekcyjna opcja dla każdej drużyny chcącej grać szybko i agresywnie w ataku.

W tym sezonie Serie A nie było skuteczniejszego zabójcy pod polem karnym niż Victor Oshimen (fot. Samuel Bannister)

Kvaradona

Trudno było oczekiwać, że po Diego Maradonie, czy nawet Marku Hamsiku tytułowanym przez kibiców Il capitano, ktokolwiek w przyszłości mógłby dorównać im wielkością. Tymczasem niepozorny Kwaracchelia wdarł się do domu każdego neapolitańczyka niczym w pole karne przeciwników. Od czasu Diego Maradony miasto nie zaznało większej obsesji na punkcie kogokolwiek niż wobec Gruzina. Kwicza w wieku 22 lat już w połowie debiutanckiego sezonu stał się obiektem kultu wśród fanatyków Napoli, którzy dla niego na stadion przynosili nawet flagi Gruzji. Zewsząd w Napoli spoglądały zdjęcia z jego podobizną, a numer 77 dla najmłodszych fanów był tym, czym 10 dla starszych. Tego, jak ludzie go kochają, po prostu nie sposób opisać, to trzeba zobaczyć!

Nawet jeśli ligą włoską się pogardza i wciąż tkwi się w przekonaniu, że to obrzydliwe catenaccio i nic więcej, dla tego człowieka trzeba było oglądać mecze, by przekonać się o jego wielkości. Kwicza notował szokujące okresy, w których zdarzało mu się dokonywać statystycznych cudów, o które nikt nie posądzałby młodziana z Dinamo Batumi czy Rubina Kazań. Na przełomie stycznia i lutego w swoich pięciu rozegranych meczach z rzędu zanotował aż cztery gole i cztery asysty. Pomiędzy wrześniem a październikiem udało mu się także zanotować nieprzeciętną serię z czterema asystami i jedną bramką. To były dwie najlepsze serie Kwaracchelii w przeciągu sezonu. Wcześniej i później punktował nieregularnie, także strzelając i asystując. W samej fazie grupowej Ligi Mistrzów zanotował dwa gole i cztery asysty. Dwanaście zdobyczy bramkowych i 13 decydujących podań podsumowało jego występy w Serie A. Gdy spojrzy się czysto na jego statystyki, częstotliwość zdobywania bramek i ich liczbę, można zadać sobie pytanie: skąd to całe zamieszanie? Tylko jeden mecz z Monzą na poziomie dwóch trafień w meczu i dwa spotkania z dorobkiem dwóch asyst z Juventusem i Cremonese. Czy to są statystyki godne Neapolitańskiego bożyszcza?

Z pewnością nie zrozumie fenomenu Kwiczy ten, kto nie oglądał go regularnie w akcji i kto podchodzi do spotkań piłkarskich procentowo czy statystycznie. Fenomen Gruzina każdy odbiera inaczej i nie da się znaleźć argumentu, który stawiałby go wyżej od Viniciusa, Cristiano Ronaldo w Realu, Messiego, czy Ronaldinho. Kwaracchellia powoduje swoją grą, że można znaleźć w niej aspekty, które zachwycają pod względem estetyki. Dla jednych jest to niemal zawsze skuteczny drybling, który nie tyle skupia się na efektownych zwodach w stylu Leao, co bardziej na krótkim prowadzeniu piłki i jej kontroli poprzez odpowiednio szybkie manewry stopą na małej przestrzeni. Ktoś inny powie, że imponują mu jego celne dośrodkowania, crossy, bądź zwyczajne skupianie na sobie uwagi obrońców, by wystawić piłkę komuś innemu w dogodnej sytuacji. Jakikolwiek element gry Kwiczy się wybierze, będzie w tym po prostu nieomylny, nadzwyczajnie skuteczny i zabójczy. W wieku 22 lat jest w stanie sam prowadzić zespół w 1/8 Ligi Mistrzów i niemal w pojedynkę atakować bramkę Mike’a Maignana. Aby go powstrzymać, potrzebne jest podwojenie, gdyż obrońca w kryciu będzie mieć kolosalne problemy z wyborem właściwej opcji. Zalet Gruzina jest bezliku, ale nie ma sensu szukać ich głębiej w liczbach, opisując jego wyjątkowość. Niektóre cuda trzeba obejrzeć, by je zrozumieć.    

Efekt motyla

Sukces Napoli to nie tylko zasługa 16 zawodników, trenera i właściciela, ale także całego Półwyspu Apenińskiego. Neapol na rok stał się absolutnym centrum piłki nożnej, „Watykanem” dla wszystkich traktujących ten sport jak religię, stolicą największych fanatyków piłkarskich. Został ośrodkiem karnawału, na który zwróciły uwagę wszystkie oczy świata futbolu. Napoli swoimi sukcesami sprawiło, że lokalna społeczność poczuła jeszcze większą dumę ze swojego miasta, prezentując swoje oddanie podczas mistrzowskiej fety. Biedni południowcy zrobili światową reklamę nie tylko swojego miasta, ale także całego środowiska calcio. Dokonali sztuki, której nie potrafił osiągnąć choćby Juventus, Atalanta czy kluby z Mediolanu. Turyńczycy grali w finale Ligi Mistrzów, Atalanta grała z PSG i miała najwięcej bramek w lidze, Inter posiadał duet LuLa wraz z drużyną złożoną z ikonicznych nazwisk. Milan przedstawił najbardziej romantyczną mistrzowską historię ostatnich lat, czy to we włoskiej piłce, czy to w innych europejskich ligach. Dlaczego zatem w momencie, gdy Napoli zdobyło mistrzostwo, oczy wszystkich zwróciły się na ubogie włoskie południe?

Przede wszystkim dlatego, że nie było tam żadnej pompatyczności, nowoczesnych marketingowych technik ani wsparcia technologii. Nie było sztuczności. Kibice Napoli sami, codziennymi czynnościami stanowili marketingową figurę. Ciastkami z Osimhenem, kawą z herbem klubu, niebieskimi fiatami z flagami Neapolu czy nawet popularnymi shotami odzwierciedlającymi wygląd Osimhena. Uosabiali po prostu zwyczajną pasję do piłki. Pasję i miłość, którą odczuwa każdy fan swojej drużyny. To właśnie ich bezpośredniość, niekonwencjonalność czy prostota sprawiły, że kibice patrzyli na ich poczynania z uśmiechem. Wielu kibiców było kiedyś w takim miejscu, gdzie ci ludzie, odczuwali to samo, co oni. Poczucie jedności i przynależności sprawiło, że każdy sympatyk futbolu czuł więź z neapolitańskimi tifosami. Prawdziwy kibic piłkarski dobrze wie, co znaczą koszulki (relikwie), co znaczą nazwiska (bohaterów), co znaczą mecze (święta) i co znaczą ulice (najlepsze stadiony).

Napoli po latach przypomina nie tylko o sobie, ale i o miłości do piłki nożnej. Zatraconej przez garnitury, teczki, mikrofony w studiu, lajkowane opinie twitterowiczów. Ludzie patrzą na Neapol z zazdrością, ponieważ tamtejsi mieszkańcy mogą się cieszyć bez konsekwencji, nie zważać na opinie, nie przejmować się podatkami, jedzeniem czy zimnym wieczornym powietrzem. Ludzie tam pod pewnymi względami nigdy nie dojrzewają. Żyją życiem z pozoru nieistotnym dla wielu, ale najcenniejszym dla wszystkich. Żyją szczęściem. Szczęściem, którego w pełni już nie zazna wielu kibiców pogrążonych w codzienności, w liczbach i statystykach. Mieszkańcy Neapolu żyją według serca, a cyfry oddają klubom z północy. Fanów na Półwysep Apeniński przyciąga miłość do futbolu, a nie próba przenoszenia wizji wielkich, europejskich spektakli na zbutwiałe deski stuletnich aren sportowych.

Neapolitańskie desery wyglądają dziwnie znajomo… (fot. spazionapoli.it)

Michał Korek

***

Po więcej ciekawych tekstów ze świata sportu zapraszamy tutaj –> Planeta Sportu