Czy wiedzieliście, że pod Ocean Boulevard jest tunel? Otwarty w latach 20., służył jako podziemne przejście do kalifornijskiej plaży. Jego wnętrze zdobią mozaikowe sufity, ceramiczne, ręcznie malowane kafelki i XIX-wieczna, amerykańska sztuka. Sześćdziesiąt lat temu – wraz z jego zamknięciem – czas się tam zatrzymał. Perfekcyjnie zakonserwowane miejsce popadło w zapomnienie. Przypomina o nim Lana Del Rey, tym samym zadając pytanie: czy ona również zniknie za kilka lat? Jaki jest zatem sens jej artystycznej spuścizny, jeśli zapodzieje się w gąszczu nowych twórców? Swoje rozważania zamknęła w najnowszym krążku, na którym dzieli się wątpliwościami wobec przyszłości. Tym samym, wkracza na zupełnie nowy poziom swojej artystycznej ekspresji.

Mitologia rodziny Grant
Pierwsze skrzypce gra chór. Chór, który myli tekst, lecz po chwili poprawia się i śpiewa dalej. To pierwsza – i najznamienitsza – oznaka, że to surowa naturalność jest najważniejsza. Chodzi o piękno popełniania błędów i doskonalenia samego siebie – tłumaczy Lana. Gdy do jej utęsknionego wokalu dołączają smyczki oraz delikatne muskanie fortepianu, buduje się klimat melancholii, z którego artystka tak słynie. Dodajmy do tego przeraźliwie smutny tekst. Tekst o przemijaniu i śmierci. Czy myślisz czasem o niebie? / Czy myślisz czasem o mnie? / Mój pastor powiedział, że gdy odchodzisz, zabierasz ze sobą jedynie wspomnienia. Przy akompaniamencie delikatnych instrumentów Lana przechodzi do rodzinnych historii i powraca z konkluzją, że to ona jest dla niej najważniejsza – stąd tytuł The Grants.
Podobną tematykę porusza kolejny, tytułowy utwór. To również opowieść o przemijaniu, jednak artystycznym. Przypominając nam historię zapomnianego tunelu z Los Angeles, Del Rey z żalem uświadamia sobie, że jej czas też zapewne przeminie. Przyjdą pokolenia, które nie będą znały jej muzyki – a to jedyne, co ma do zaoferowania. Posępne smyczki i pojawiający się w finale chórek przebijają bańkę rozżalenia.
Lana i nowoczesna psychodelia
Mimo, że fortepian dominuje warstwę muzyczną, pojawia się też moment na eksperymenty z formą. Choć to nie ona jest najważniejsza – ale o tym później. A&W zaczyna się niewinnie – od wspomnień i leniwej narracji, która jest na wpół śpiewana, na wpół mówiona. Ostatnie kilka minut przeradza się raptownie w nieujarzmioną, trapową psychodelię, która hipnotyzuje euforycznym beatem. W podobnym tonie miało być Peppers (w duecie z raperką Tommy Genesis). Miało – bo mimo podobieństwa do jej pierwszego, niewydanego oficjalnie krążka, piosenka wypada dość słabo. Przez płaskie wokale i trywialny tekst brzmi jak niedokończone demo, które wyciekło do Internetu. Outro w postaci Taco Truck x VB żegna słuchacza reinterpretacją piosenki Venice Bitch z krążka Norman Fucking Rockwell! – to symboliczne przedstawienie jej elastyczności i pokazania, że zmienia się z albumu na album. Nie stoi w miejscu i dziś, wyprodukowałaby ten utwór zupełnie inaczej.
Podczas słuchania dostajemy dwie „przerwy na oddech”. A raczej momenty refleksji, które pomagają nam w zrozumieniu przekazu tego krążka. Są to dwa antrakty – Judah Smith Interlude oraz Jon Batiste Interlude. Pierwszy z nich to kazanie kalifornijskiego pastora, który porusza temat rozróżnienia miłości i pożądania. Rozpaczliwa muzyka w tle dodaje mu dramaturgii i buduje filmowy nastrój. Kończy się prostą konkluzją, która rzutuje na resztę płyty: Dawniej myślałem, że moje kazania są głównie o was / Nie spodoba wam się to, ale prawda jest taka / Że moje kazania są głównie o mnie. Tematyka rozprawy zabawnie kontrastuje z kolejnym kawałkiem – w końcu A&W opowiada o dążeniu do seksualnych uniesień – już bez potrzeby miłości. Drugi z nich – Jon Batiste Interlude – to wzrost napięcia przed emocjonalnym rollercoasterem i temperamentne uderzanie w pianino. To przeżycie bardziej sakralne niż samo kazanie – to artystyczna ekstaza.
Obrazy malowane słowem
Znaczna część Ocean Blvd. to wolny strumień świadomości. W Fingertips Lana zatrzymuje się nad swoją rodziną oraz wspomina jej tragiczne momenty. Momenty, które również ją ukształtowały. Balansuje pomiędzy piosenką a współczesną poezją – nie jest to bynajmniej klasycznie zbudowany utwór. Nie jest również przebojowy – co możemy powiedzieć o całym albumie. Jest jednak szczery do bólu i poruszający, może nawet wylewny. Senne melodie towarzyszą snuciu pewnej historii. Brzmi jakby była szeptana tylko w kierunku jednej osoby. Jakby Lana dzieliła się tym tylko z tobą. Te piosenki są pozbawione innowacyjnej produkcji, wyprane z efektów i zdumiewającego brzmienia, które może zaburzyć przekaz. Artystka maluje obrazy nie dźwiękiem, a słowem. Skupia się na tekście, który momentami jest aż nazbyt szczery, nazbyt bolesny, jak w Fishtail, który porusza temat trudnej relacji z matką. Temat, który niewinnie przewijał się w jej dawnych utworach, zostaje wreszcie pogłębiony. To delikatne pianino i senny wokal Lany budują mitologię rodziny Grant.

Dualistyczna Lana Del Rey
Słowa, które produkuje wokalistka trudno jednoznacznie sklasyfikować. Z jednej strony mamy piękne, poetyckie opisy, które mogłyby pochodzić z wybitnego tomiku: Nie mogę przyznać, że uciekam, gdy robi się trudno / Po prostu nie ufam swojemu sercu / Które musi się jeszcze trochę złamać / Przecież po to jest. Z drugiej zaś, czasem przekracza cienką granicę kampu i kiczu, jak Podaj mojego vape’a / Słabo się czuję / Muszę się zaciągnąć z Taco Truck x VB. Nie sposób porównywać tych małych, lirycznych koszmarków do wyszukanych metafor i zręcznego malowania słowem. Nie jest to jednak zero-jedynkowe – ze wszystkiego bije ogromna szczerość i – wreszcie – brak udawania. Lana stworzyła dawniej pewną wizję swojej osoby, dystyngowanej, egzaltowanej artystce wyjętej z dawnego Hollywood. Ten obraz wreszcie upadł, a Del Rey pokazuje prawdziwą siebie. Nierzadko te miałkie, powierzchowne wersy oddają to, co siedzi w jej głowie. To zupełne odrzucenie pruderyjności, co w jej przypadku nie było łatwe.
Co dalej?
O każdym albumie Lany Del Rey po 2019 roku mówię, że jest coraz bardziej osobisty, coraz bardziej szczery. Nie chcę znów powtarzać tych samych stwierdzeń – ale tak po prostu jest. Jej muzyka dorasta i dojrzewa wraz z nią. Zmienia się jej postrzeganie na świat, sztukę i życie, co ma swoje odbicie w nowych piosenkach. Ocean Blvd. nie jest albumem łatwym. Nie jest też albumem przyjemnym. Towarzyszą mu trudne rozważania i niesamowita ilość bólu oraz żalu, które musiały znaleźć wreszcie swoje ujście. To płyta do kontemplacji, nie do słuchania w tle. Ogromnie ważny przystanek na artystycznej ścieżce wokalistki, który przynosi kilka pytań. Co będzie dalej? Z pewnością odpowiem – nie będzie przebojowo, nie będzie też ścigania list przebojów. W końcu Lana sama przyznała, że tworzy już tylko dla siebie, nie dla innych – a ta szczerość przyciąga jak magnes.
Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tu! https://meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/