Drake wydał kolejny, kontrowersyjnie zapowiadający się album, tym razem postawił na kolaborację z 21 Savage’em. Fani liczą na powrót starego Drake’a i odnalezienie właściwego kierunku w jego twórczości. Przekonajmy się, czy tym razem udało mu się trafić na właściwy tor.
Kolaboracja nową nadzieją dla fanów Drake’a?
W dniu premiery nowego kolaboracyjnego albumu Drizziego Drake’a z 21 Savage’em muszę się przyznać, że miałem bardzo mieszane uczucia, co do tego, jaki ten album będzie. Z jednej strony ostatnia współpraca Kanadyjczyka, czyli What a Time to Be Alive z Future’em to bardzo solidna pozycja. Zdecydowanie zasługuje na miano swego rodzaju klasyka, ze względu na takie numery, jak Jumpman czy Scholarships. Jednak z drugiej strony, jeśli spojrzymy wstecz do 2021 czy 2022 roku, to albumy Drake’a nie były do końca trafione. Niezbyt spójne i treściwe, bo Drizzy unosił się w obłokach ze swoim stylem. Z jednej strony można odebrać to jako swoistą realizację artystyczną. Z drugiej, jako zwykły brak weny i pomysłu na coś zadowalającego fanów. Fanów, którzy są przyzwyczajeni do, czego by nie mówić, dobrych i przyjemnych w odsłuchu albumów.
Cała nadzieja w herbacie i nożach
Do odsłuchu przekonała mnie jednak obecność drugiego twórcy, czyli 21 Savage’a. Chociaż jest to dość mocne słowo, bo według mądrych internetowych głów, Brytyjczyk odpowiada tylko za około trzydzieści procent słów na całym albumie, w kontrze do aż sześćdziesięciu siedmiu procent ze strony Kanadyjczyka. Mogłoby to sugerować, że 21 pojawia się tam bardziej jako gość, jednak obaj raperzy podtrzymują, że współtworzyli każdą piosenkę w stu procentach. Już po pierwszym odsłuchu albumu zauważyłem pewien wzór, który zastosowali artyści, a wraz z każdym kolejnym przesłuchaniem wrażenie to stawało się coraz mocniejsze. Mianowicie, jest to mieszanka trzech różnych epok w karierze Kanadyjskiego rapera.
Sentymentalna podróż po głowie Kanadyjczyka
Pierwsza część albumu jest pełna soczystych trapowych bangerów, w których chłopaki nie kryją się z tym, ile kasy wydają na biżuterię i kluby ze striptizem. Bezwstydnie opowiadają o tym, jakie kupili sobie ostatnio auta i o tym, co zrobią z ludźmi, którzy się im przeciwstawią. Piosenki takie jak Rich Flex czy On BS obfitują w zaskakujące beat switche oraz agresywne dźwięki. I nieraz bezczelne wersy o dziewczynach i narkotykach. 21 Savage jak zwykle świetnie odnajduje się w takich gangsterskich klimatach i tłustych beat’ach. Można je usłyszeć w Broke Boys czy More M’s. Drake idzie w jego ślady, dając nam świetną zwrotkę już w intrze albumu.
Niestety w moich odczuciach, druga część to duży spadek poziomu. Ze starego dobrego rapującego Drizziego przechodzimy do ery CLB. Mam tu na myśli wymuskanego piosenkarza R&B. Ten, swoim drżącym głosem, jęczy nam do mikrofonu o tym, jak to kochał kiedyś jedną dziewczynę, ale ona go wykorzystała. Więc teraz musi się rozbijać po klubach ze striptizem i kupować tancerkom torebki. Pomimo tego, że tego nie chce, ale mimo wszystko musi. Rapuje również o tym, jakich to on nie ma problemów w życiu. To wszystko byłoby bardzo przyjemne w odsłuchu, gdyby śpiewał o tym The Weekend lub Brent Faiyaz, którzy potrafią działać w tego typu stylistyce.
Gangster romantyk
O ile sam Drake czasem wymyśli coś interesującego i uda mu się podziałać na zasadzie muzycznego amora, to niestety nasz Brytyjski przyjaciel zdecydowanie nie powinien opuszczać tematyki noży, wojen gangów, szybkich kradzionych aut i pięknych kobiet na jedną noc. Pomimo usilnych prób, Savage zupełnie nie może się odnaleźć. Wszelkie romantyczne starania, jakie podejmuje w piosenkach takich jak Hours in Silence czy Treacherous Twins brzmią, jakby ktoś zmusił go do nawinięcia tych wersów. Bez problemu można usłyszeć, że raper nie czuje się zbyt dobrze w takich tonacjach i dźwiękach.
Dlaczego nie tak?
Przechodząc do trzeciej części albumu, natrafiamy na dość specyficzną koncepcję artystyczną. Na początek artysta przygotował dla nas bardzo przyjemne i chwytliwe Pussy & Millions z Travisem Scottem. Utwór składa się z pierwszej – uczuciowej i melancholijnej części Drake’a i 21’a oraz drugiej – trapowo-anthemowej części Travisa. Ten, jak zwykle świetnie trafia w charakterystyczny dla siebie mocny sposób, a melodia na trąbce połączona z mocnym basem w tle sprawia, że każdemu słuchaczowi ta piosenka szybko zapadnie w pamięć.
Kolejny kawałek, czyli Broke Boys, tym razem już bez gościnek, brzmi jakbyśmy powrócili do samego początku albumu. Ponownie w nasze bębenki uszne uderza tłusty i gęsty bass, po którym niczym surfer na fali, płynie klasyczny 21 Savage. Z nożem oraz mikrofonem jest gotów na wszystkich i wszystko. Poza tym Drake pokazuje nam pod koniec utworu, że dalej potrafi złapać za mikrofon i rapować, jak za starych dobrych czasów. Jest to moim zdaniem najlepszy moment całego albumu i jest to przykład tego, jak mógłby brzmieć ten krążek, gdyby obaj raperzy zrobili to, co robią najlepiej i w stu procentach wykorzystali swój potencjał. Niestety, tak nie brzmi.
Pomysłowy śmietnik dla rapera
Na końcu albumu, Drizzy podejmuje dziwną decyzje, żeby umieścić jakieś dziwnie brzmiące, nijakie projekty. Brzmią one, jakby były po prostu numerami z poprzednich krążków (może poza More M’s). Wygląda to tak, jakby Drake nie zdążył ich dokończyć na czas. Zostawił je więc na dysku i wrzucił do nowego projektu w ramach zapełnienia albumu. Nazwał je ogólnie outrem, bo w zasadzie wszystkie brzmią bardzo podobnie i są nagrane w identyczny sposób. Sprawia to, że gdy słuchamy całego albumu na raz, w zasadzie nie wiemy, czy to różne piosenki, czy po prostu ośmiominutowe outro albumu.
Zawód czy progress?
Według mnie ten album nie jest złym tworem muzycznym. Jest jak zwykle świetnie wykonany od strony technicznej. Za produkcję kilku kawałków odpowiada Lil Yachty, więc są one bardzo świeże i interesujące. Poza tym Kanadyjczyk ma wystarczające środki na zapewnienie sobie najwyższego poziomu tworzenia. Jest on również znacznie lepszy od kilku ostatnich projektów Drake’a. I można zauważyć to zarówno po recenzjach i wynikach, jakie robi na portalach streamingowych, a także po ogólnym odbiorze środowiska muzycznego.
Album jest brany na poważnie, a nie jako żart i materiał do memów, choć te oczywiście powstają. Jednak musimy się zastanowić, czy fakt, że ten album jest lepszy od kilku poprzednich sprawia, że jest on dobry. Ostatnie kilka krążków wychodzących spod ręki rapera z Kanady, było najzwyczajniej w świecie przeciętne i nietrafione. Żeby nie powiedzieć, że kiepskie, jak na niego. Myślę jednak, że Drake wziął sobie do serca całą krytykę i w końcu przestał błądzić. Mam nadzieję, że obierze poprawny kurs, dzięki czemu w nadchodzących projektach będziemy mogli spodziewać się powrotu na rapowy Olimp, od którego oddalał się w ostatnich latach.
Hubert Pluta
Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/