Ania Leon – Łezki [Recenzja przedpremierowa]

Debiutancki album to ogromny sprawdzian dla młodego artysty. Premierze towarzyszy kalejdoskop emocji – począwszy od stresu, aż po ekscytację. Z jednej strony stoi radość ze spełnienia swoich muzycznych marzeń, z drugiej zaś stres przed odbiorem dzieła przez masy. Jestem pewien, że te odczucia towarzyszą dziś Ani Leon, bo już w piątek światło dzienne ujrzy jej pierwszy krążek – Łezki.

Pierwsze kroki

Ania Leon to młoda wokalistka, która zasiliła szeregi wytwórni Kayax. Jako solowa piosenkarka dała się poznać światu na początku roku za sprawą coveru kawałka „Miłość miłość”. Nie był to jednak zwykły cover, a zupełna reinterpretacja utworu, z którego oryginału pozostał jedynie tekst. Cała oprawa muzyczna była w stylu Ani Leon – stylu ciężkim, mrocznym i elektronicznym. Na oryginalne utwory nie musieliśmy długo czekać. Kilka tygodni później wyszedł pierwszy singiel – Łezki, który podąża podobną konwencją. Szczęśliwcy mogli poznać Anię już jesienią, bo występowała wtedy jako support przed koncertami Darii Zawiałow czy Brodki. Rozgrzała wówczas publikę do czerwoności, prezentując przy tym przedpremierowo swoje kawałki. Muszę zaznaczyć, że była to jej pierwsza styczność z prawdziwą sceną, co wyszło zatrważająco wspaniale.  

Mocny wstęp

W świat płyty wprowadza nas hipnotyzujące Intro. Elektroniczny beat i powtarzane słowa „Come tell me what you like, there’s no need to be shy” wymownie informują, czego możemy się spodziewać później. Dalej, coś co już znamy – single. Chemistry to świetny wybór na kawałek, który promuje płytę. To kwintesencja tego, czym ona stoi. Dużo zabawy z komputerem, modulowaniem głosu oraz ukryty za mocnym breakdownem mrok. Gdybym nie znał wcześniej Ani, powiedziałbym, że jest to utwór z berlińskiej lub londyńskiej sceny. Czy może być lepiej?

Zaraz się przekonamy, bo do głosu dochodzi już Ania w języku polskim, czyli Łezki i Tańcz. Wielokrotnie słuchając tej płyty, odniosłem wrażenie, że dostajemy właśnie dwie Anie – jedną polsko- a drugą anglojęzyczną. Kawałki, w których śpiewa w ojczystym języku, reprezentują zupełnie inny styl i poziom, choć nadal jest to mocny elektropop. Najlepiej widać to na przykładzie tytułowego utworu, w którym na jej głos nałożony jest dziwny efekt głębi i przytłumienia. Rozumiem, że ma być ciężko i mrocznie, lecz można by się bez tego obejść. Słyszałem ten kawałek na żywo, gdy głos wokalistki nie był modulowany i jest on na tyle mocny, że brzmi tysiąc razy lepiej. Po kilkunastu przesłuchaniach się do tego przyzwyczaiłem, lecz nadal ubolewam nad tą zmianą. Czasem ilość tych efektów może przytłaczać i przynieść efekt odwrotny niż zamierzony.

Po polsku czy po angielsku?

Ten album stoi utworami po angielsku. Nie tylko przez brak tej modulacji głosu, ale też obcojęzyczne teksty bardziej pasują do wszechobecnej elektroniki. Komputerowe bity, wiele breakdown’ów i mroczny klimat lepiej odnajdują się wśród anglojęzycznego rytmu. Poza jednym wyjątkiem – Przypadków. To bez dwóch zdań najmocniejszy akcent na płycie i piosenka, która pozostaje w pamięci najdłużej. Po pierwszym odsłuchaniu nie mogłem wyrzucić jej z głowy – energiczny rytm, chwytliwy tekst i pewna lekkość, którą tak trudno uchwycić w piosence. Jedynym słowem – piosenka na medal. Mam nadzieję, że zostanie kolejnym singlem, bo świetnie odnalazłaby się w radiu.

Słuchając tych trzynastu utworów, odniosłem wrażenie, że akcenty położone są strasznie nierówno. Z jednej strony mamy kawałki, które można słuchać w nieskończoność (i za każdym kolejnym odsłuchem są coraz lepsze), a z drugiej coś mocno przeciętnego, co równie dobrze mogłoby zniknąć z płyty. To, że utwory polskojęzyczne przeplatają się z anglojęzycznymi wprowadza też lekki chaos, bo jak pisałem wcześniej, stoją na dwóch różnych biegunach. Brakuje mi tu pewnej spójność i konsekwencji. Oczywiście, wprowadza ją warstwa muzyczna. Wszystkie utwory są pod wachlarzem mocnego, mrocznego elektropopu i to podkłady są tu najlepsze. Lecz jeśli chodzi o teksty i modulatory… Potrzeba tu wspólnego mianownika, który pokazywałby, że Łezki to album, a nie zbiór piosenek.

Udany debiut

Na ten debiut czekałem naprawdę wiele, wiele miesięcy. Ania jest na żywo wulkanem energii i na koncertach potrafi sprzedać swój materiał zjawiskowo dobrze. Niestety, Łezki to dzieło nierówne i myślę, że za wiele pomysłów zostało upchanych w jeden projekt. Niemniej jednak jest to nadal debiut warty zapamiętania. Ania Leon dopiero szuka swojej drogi muzycznej i eksperymentuje z tym, co jest dla niej lepsze. Jednym słowem, Łezki to udane przywitanie się ze słuchaczem, który potrzebuje mocniejszych, muzycznych wrażeń. Niektóre utwory przyciągają, inne nieszczególnie. Mimo wszystko jest to powiew świeżości na polskiej scenie, która dawno nie widziała elektronicznego popu. Ania postawiła swój pierwszy krok. Ciekawe, co nastąpi dalej.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/