Sprośne żarty, czarny humor, niekomfortowe sytuacje i słowne gierki — tak w skrócie można opisać The office (2005-2013), amerykański serial oparty na jego brytyjskim odpowiedniku o tym samym tytule. Mockument przedstawia losy pracowników firmy sprzedającej papier. Nic ciekawego, prawda?
W tak pozornie prostej i nudnej konwencji twórcy wpletli absurdalne i niewyobrażalne wydarzenia, które mimo swej dziwacznej natury, świetnie pasują do tak zwyczajnego miejsca, jakim jest stanfordzkie biuro. Jednak to nie same przerywniki w monotonnej pracy są kołem napędowym, które wciągnęło pod siebie miliony widzów na całym świecie. Pierwszą postacią stanowiącą oś całego serialu jest charyzmatyczny i Najlepszy Szef na świecie — Michael Scott.
Steve Carrel jest tu bowiem istnym uosobieniem niezręczności i zakłopotania (tak, to on jest bohaterem wielu memów i gifów). Kreacja aktorska, którą stworzył, przyćmiewa inne równie zabawne i specyficzne indywidua. Serial serwuje nam bowiem wiele przyjemnych i romantycznych chwil dzięki Jimowi (John Krasinski) i Pam (Jenna Fischer). Obsypuje nas również niestworzonymi opowiadaniami i spotkaniami nadczłowieka z buraczanej farmy- Dwighta (Rainn Wilson).
Wymienianie wszystkich postaci będących wartymi uwagi, byłoby zdecydowanie zbyt długie i dlatego też nudne, a wtedy na pewno lektura tego tekstu przypominałaby wywody nemezis Najlepszego Szefa — Toby’ego Flendersona (Paul Lieberstein).
Nieważne więc, jak znudzony bywasz podczas oglądania flagowych przedstawicieli sitcomów i słuchając bardzo naturalnego śmiechu widowni (sic!) – tu tego nie znajdziesz.
The office — dlaczego warto?
Mimo pozorów zwyczajnego, odprężającego serialu wypełniającego wieczory, jest on niezwykle angażujący. Gwarantują to słowa wielu studentów zapewniających o tym, że nie mieli pojęcia, kiedy wciągnęli się w losy każdego z bohaterów. Razem z nimi przeżywali ich codzienne małe dramaty, a nawet kiedy zauważyli, że płaczą ze wzruszenia. Emocjonalny rollercoaster, jaki fundują nam twórcy i aktorzy, to coś, co każe swoim widzom stale do nich wracać.
Ale czy faktycznie warto oddać swój czas kolejnej serialowej kreaturze? Gdy tylko przetrwasz pierwsze odcinki, wspomnisz te słowa i z myślą o tej recenzji śmiało powiesz: That’s what he said.