The Grateful Dead i ich koncertowa płyta [Recenzja]

Jak co roku, fani legendarnego zespołu The Grateful Dead mają powód do radości. Właśnie ukazał się
nowy box set prezentujący ich dokonania sceniczne. Tym razem David Lemieux, sprawujący pieczę
nad ich dorobkiem, zdecydował się nam pokazać nagrania grupy z Nowego Yorku z początku lat
osiemdziesiątych. Pierwszy z sześciu koncertów trafił również do naszych rąk, jako pojedynczy album i
to nim się dzisiaj zajmiemy. Jak więc Umarli brzmieli w marcowy wieczór 1981 roku?

Na samym początku naszej przygody z tą płytą warto przypomnieć sobie, w jakiej sytuacji był zespół
w momencie jej rejestracji. Garcia i spółka byli wówczas zespołem z kilkunastoletnim doświadczeniem, których popularność, choć wciąż duża, nie równała się z tym, co można było zaobserwować jeszcze dziesięć lat wcześniej.

Od dwóch lat ich klawiszowcem był Brent Mydland, który dawał powiew świeżości zespołowi zarówno w kwestii nowych utworów jak i improwizacji. Sprawdzał się też jako wokalista, czym odróżniał się od Keitha Godchauxa, którego zastąpił. Jerry Garcia, grający partie prowadzące na gitarze, od kilku lat miał coraz większe problemy z narkotykami, co przekładało się na jego śpiew i możliwości improwizacji. Choć nie było to jeszcze tak zauważalne, jak w późniejszych latach, warto na to zwrócić uwagę.

The Grateful Dead i ich nagrania

Oficjalne wydania albumów na żywo The Grateful Dead zawsze miały jedną przewagę od szerzej
dostępnych nagrań dokonanych przez fanów. Była to ich jakość. Z przyjemnością mogę potwierdzić, że tym razem nie jest inaczej. Mamy tutaj do czynienia ze ścieżkami pochodzącymi z konsoli realizatorskiej. Jedyne, czego można byłoby sobie dodatkowo życzyć, to, aby ktoś je na nowo zmiksował jako wydanie płytowe.

Wtedy jakość szła by w parze z lepszą separacją wszystkich instrumentów, które czasami potrafią się zagłuszać w bardziej dynamicznych momentach. Nie stanowi to wielkiego problemu, a raczej jest moim pobożnym życzeniem. Wielu Deadheadów i tak woli odbierać muzykę swojego ulubionego zespołu w takim miksie.

Okładka albumu

Czym zaskoczą nas The Grateful Dead?

Przechodząc już bezpośrednio do muzyki, zaczynamy z przytupem. Feel Like a Stranger zadebiutowało na koncertach rok wcześniej i od samego początku było genialnym przykładem na to, że Umarli jeszcze nie zamierzali oddawać tytułu najlepszego jam bandu zachodniej półkuli. Syntezatory Brenta i filtr obwiedniowy Garcii dopełniają się w cudownym pędzie dźwięków. Im bliżej jesteśmy końca, tym poziom satysfakcji wywołany umiejętnościami solistów wzrasta.

To zdecydowanie najjaśniejszy punkt koncertu i nic dziwnego, że Lemieux zdecydował się go wypuścić
jako singiel. To dziewięć minut czystej wirtuozerii! Druga w kolejce jest Althea, spokojna ballada,
będąca w kontrze do tego, co usłyszeliśmy na początku. Tu również można usłyszeć przyjemne popisy Jerry’ego, ale zespół gra o wiele bardziej zachowawczo. Można uznać, że brzmi to, jakby chcieli odegrać to, co nagrali w studiu, ale z publiką. Z pewnością się to udało, ale nie porywa tak, jak Feel Like a Stranger.

Następnie słyszymy swego rodzaju kowbojską trylogię C.C. Rider/Ramble on Rose/El Paso. Te trzy stylistycznie podobne do siebie utwory tworzą atmosferą folkowo-bluegrassową. Tylko jeden z nich,
Ramble on Rose, jest autorstwa zespołu, i to on wydaje mi się najciekawszy z tego trio. Tego typu segmenty były stałym elementem koncertów The Grateful Dead i nie należą do moich ulubionych. W związku z tym są one dla mnie zdecydowanie zbyt powtarzalne.

Odmiennie sytuacja wygląda przy Deep Elem Blues, kawałka, którego nie znałem przed przesłuchaniem koncertu. Z pozoru wydaje się wpisywać w powyższe konwencje, ale gra na organach Mydlanda, według mnie, podnosi status tego wykonania. Jest w nich coś, co przełamuje stały rytm. Tak jakby Brent szedł w inną stronę niż reszta zespołu. Beat It on Down the Line to zgrabna muzycznie ciekawostka. Kawałek z ich pierwszej płyty jest krótki, rock ‘n’ rollowy i zagrany z dużą werwą. Na chwilę cofa nas do 1967 roku.

Wszyscy Umarli członkowie

Raz na wozie, raz pod wozem

Pierwszy set kończy się dwoma dłuższymi kompozycjami. Bird Song zaliczyło wówczas swój powrót
po kilku latach niezasłużonej nieobecności. Mimo wszystko nie przekonuje mnie bardziej od starszych wykonań. To wciąż warty uwagi jam, ale wydaje się niedogotowany i zagrany z mniejszym polotem, niż tego oczekiwałem. Zaraz po nim Deadzi budzą się jeszcze na koniec setu w New Minglewood Blues. Kiedy już spodziewałem się, że w połowie koncertu Garcii zaczynają kończyć się pomysły na improwizacje, on ponownie zaskakuje zdwojoną siłą. Siedem ostatnich minut przed przerwą zabiera słuchaczy w podróż, której nie spodziewałbym się po tej tradycyjnej pieśni.

China Cat Sunflower/I Know You Rider to najczęstszy duet grany w historii zespołu, a jednocześnie segment, którego dla wielu fanów nie może zabraknąć na koncercie. Myślę, że to, co udało się nagrać tego dnia, dowodzi, dlaczego tak jest. Zespół płynnie przechodzi z jednej części do drugiej tak, jakby od zawsze stanowiły całość. Klawisze Brenta dodają tekstury tłu jakie tworzy sekcja rytmiczna, z pewnością ciekawiej niż robili to jego poprzednicy.

Jeszcze bardziej jego wkład staje się widoczny w Samson And Delilah, gdzie stał się drugim wokalistą. Zdarty głos i brzmienie organów niezwykle pasują do tej biblijnej opowieści o rockowym charakterze. Gdyby Ship of Fools było statkiem, to z pewnością byłby to żaglowiec, przesuwający się po falach siłą wiatru. Ten utwór płynie sobie spokojnie ku końcowi i jest najlepszą balladą, którą usłyszymy podczas koncertu. Senną wycieczką ku zachodzącemu słońcu.

Próbka brzmienia

Co napotkamy dalej?

Estimated Prophet było utworem, z którym wiązałem swoje największe oczekiwania. Nie ukrywam,
że jestem zagorzałym fanem tej kompozycji stanowiącej bazę dla wielu pamiętnych jamów zespołu.
Efekt, jaki udało się osiągnąć, jest zadawalający. Po pierwszym przesłuchaniu czułem niedosyt, ale
kiedy bardziej poznawałem tę wersję, uświadamiałem sobie, że wynika to z moich oczekiwań. Były
zbyt wygórowany, bo to, co tutaj słyszymy, to dobrze zagrane pasaże dźwięków, które nie wchodzą
do mojego osobistego top 5.

Zaskakujące wydało mi się elektryczne Uncle John’s Band. Po wstępie, będącym kalką progresji znanej ze studyjnej wersji, motywy zostają rozbudowane. Wszystko, co słyszymy, zostaje rozciągnięte pod względem tego, w którym kierunku Grateful Dead mogli pójść i nie sposób się nie zachwycić tym, czego doświadczamy.

Drugą setlistę kończy trio odmiennych utworów The Other One/Stella Blue/Good Lovin. Pierwszy z
nich to psychodeliczny powrót do korzeni zespołu. Trzyczęściowa suita jest przyjemnym zaskoczeniem pośród bardziej współczesnego brzmienia zespołu. Stella Blue to ostatnia ballada zagrana tego wieczoru. Najwolniejsza ze wszystkich, czego efektów nie jestem fanem. Good Lovin jest natomiast efektownym coverem wpisującym się w wachlarz wesołych kompozycji znanym członkom grupy z ich młodzieńczych lat.

Artysta o podobnych korzeniach

Uwagi końcowe

Koncert, który starałem się opisać, wydaje mi się reprezentacyjny, dla tego, czym było The Grateful
Dead na początku lat osiemdziesiątych. Zespół nie był wówczas tak żywy, jak miało to miejsce na
początku ich kariery. Jednocześnie jego członkowie się zdobyli na tyle duże doświadczenie, żeby w
trakcie każdego wystąpienia pokazywać coś interesującego, a jednocześnie nowego.

Myślę, że nie jest to dobry wybór na początek przygody ze Zmarłymi w związku z jałowymi momentami tego trzygodzinnego koncertu. Mimo to, dla bardziej wprawionych fanów na pewno jest to gratka pośród
nierównej jakości nagrań wykonanych przez fanów.

Po więcej ciekawych tekstów ze świata muzyki zapraszamy tutaj – meteor.amu.edu.pl/programy/magmuz/