Każde z nas miało tę jedną piosenkę lub zestaw utworów, który definiował nasze tegoroczne lato. Z muzyką łączymy wspomnienia, momenty z życia, emocje i pory roku – jest to prawda dla casualowych słuchaczy, jak i dla muzycznych dziennikarzy. O ile w ostatnie lato w branży zdarzyło się mnóstwo (też wewnętrznie debatujemy sukcesy Charli XCX czy Chappell Roan i kiwamy głową do Not Like Us), to w tym tekście znajdziecie kawałki, które w większości przeszły pod radarem streamingowych playlist i stacji radiowych. Oto 10 piosenek lata wybranych przez naszą redakcję, które reprezentują nas i to minione już lato. W trakcie gdy grzeją nas już kaloryfery, powspominajmy razem lipcowe i sierpniowe upały i przyjemne wieczory!
Oskar Cyms – Cały czas
„Piosenka lata” to dla mnie określenie budzące dość nostalgiczne skojarzenia, głównie z dzieciństwem, kiedy jedna melodia potrafiła królować w moich głośnikach niemal bez przerwy. Jednak w ostatnich latach ten fenomen całkowicie dla mnie zanikł. Być może dlatego, że muzyczny rynek zalewany jest taką liczbą nowych utworów, że trudno jest wyłonić coś wyjątkowego. A może po prostu żadna z nich nie spełnia moich oczekiwań, czym powinna być piosenka lata — lekka, przyjemna, a jednocześnie dobrze wyprodukowana.
Taką piosenką, która bez wątpienia wpisuje się w te kryteria, jest Cały czas Oskara Cymsa. Singiel, wydany w maju, błyskawicznie zdobył popularność, triumfował na kilku festiwalach i nie schodził z anten rozmaitych stacji radiowych. Przekonałem się o tym osobiście podczas „Poznańskiej Kolejki Przebojów”, gdzie przez kilka tygodni zdecydowanie u nas dominował. Choć tekst nie należy do skomplikowanych, nie jest to zarzut — w muzyce pop nie zawsze o to chodzi. Ta piosenka ma przede wszystkim porywać do tańca i wprowadzać ludzi w dobry nastrój, a Cały czas robi to znakomicie. Co więcej, ewidentne inspiracje twórczością Mroza sprawiają, że dla mnie brzmi jeszcze lepiej.
Nawet dziś, na początku jesieni, utwór ten wciąż rozbrzmiewa w moich słuchawkach, wybijając się na tle przeciętnej ostatnimi czasy polskiej muzyki pop. Oskar Cyms ma w sobie coś wyjątkowego, co sprawia, że jego twórczość zwraca uwagę. Mam nadzieję, że uda mu się utrzymać tę passę, bo polska scena muzyczna potrzebuje takich dobrze zrealizowanych i przemyślanych piosenek, które łączą rozrywkę z klasą i dobrym smakiem.
Mateusz Stasiak
Orla Gartland – Late To The Party
Sama o sobie mówi “rudy wariat tworzący muzykę”, choć jakkolwiek trafny to opis, nie mówi wystarczająco wiele. Orla Gartland, oprócz pisania i komponowania, jest prawdziwym człowiekiem-orkiestrą – śpiewa, produkuje i gra na wielu instrumentach. W tym roku zaserwowała nam kolejną EP-kę w swojej karierze, Late To The Party, zapowiadającą jej kolejny album Everybody Needs a Hero, którego premiera była 4 października. Ruda wariatka wyłożyła nam na swoim sierpniowym wydawnictwie cały wachlarz emocji. Od melancholii, przez chaotyczne opisy swoich procesów myślowych, do przepełnionych frustracją wersów zazdrośnika.
Utwory tworzone przez Orlę, od zawsze cechują się dużą introspektywnością. Czuć to w tytułowej piosence Late To The Party. Cały kawałek jest wyrzutem w stronę partnera, manifestem wstecznej zazdrości o poprzednie związki. Tym, co dodatkowo podkręca atmosferę złości, jest partia basu, w wielu momentach wychodząca na pierwszy plan, nawet przed wokal. Emocje nakręcają też zmiany tempa i powolne rozwijanie się dynamiki na refrenach. Da się poczuć, jakby to na nas chciała krzyknąć, a atmosfera przez te kilka sekund robi się na tyle gęsta, że można by ją kroić nożem.
Choć niekoniecznie łatwo mi identyfikować się z przekazem, doceniam to, w jaki sposób Orla umie sprawić, że instrumental i warstwa tekstowa uzupełniają się, opowiadając historię, która opowiedziana osobno nie byłaby tak wymowna.
Michalina Dobaczewska
The Lemon Twigs – My Golden Years
W każdej pozytywnej chwili tego lata, w głowie towarzyszył mi akord otwierający My Golden Years. Choć nie słuchałam tej piosenki aż tak często, jak innych tegorocznych premier, jej unikalnie radosny, ciepły klimat utkwił w mojej głowie już od premiery albumu The Lemon Twigs w maju – i nie opuścił jej aż do września. Słysząc tę piosenkę, widzę przed sobą jaskrawą letnią zieleń natury i czuję ciepło promieni słonecznych przebijających się przez drzewa. Cała ekstaza, jaką potrafi przekazywać ta pora roku, została wręcz namacalnie przedstawiona przez braci D’Addario. Nie kryją się oni ze źródłem swoich inspiracji – w My Golden Years czuć ducha Beatlesów i psychodelii lat 60. Być może to właśnie klimat tych czasów sprawia, że piosenka potrafi wywołać u słuchacza uczucie pozytywnej nostalgii. Te kilka prostych akordów sprawiły, że nieraz podziwiając letnią aurę na zewnątrz wróciłam myślami do czasów dzieciństwa. Patrząc na wspomnienia przez różowe okulary utęsknienia, wydają się nam one jeszcze bardziej kolorowe i beztroskie, co przywołuje uczucie tęsknoty. Nie musi to być jednak jedyne uczucie, który wiążemy z przeszłością. Zawsze możemy spróbować stworzyć nowe pozytywne wspomnienia, a chyba nie ma do tego nic lepszego niż ciepłe, letnie popołudnia z równie pozytywną i energiczną muzyką w tle – dokładnie taką jak My Golden Years.
Julia Cicha
Fontaines D.C. – Horseness is the Whatness
To miało być BRAT summer moich marzeń. Skończyło się na samotnym słuchaniu irlandzkiego zespołu 4 tysiące metrów nad ziemią. W samolocie jestem pochłonięta księgą Jamesa Joyce’a. „Ulisses” gra w oczach, a w uszach Horseness is the Whatness – moja piosenka lata. Iście irlandzko. Jednak czas lądować – przystanek Dublin City. Ja i Fontaines D.C przemierzamy ulice nostalgii, modernizmu i frustracji decyzji. Chyba się dopełniamy. Album Romance tworzy piękną historię o zakochaniu się i odpuszczaniu. Może to być miłość do drugiej osoby, pupila czy do… Irlandii. Dowolność interpretacji sprawia, że dlatego jestem tak za pan brat z tym albumem. Horseness is the Whatness jest dziewiątym utworem na trzecim krążku Fontaines D.C i też jest niepozorną perełką. Zwalniamy tempo, rozprężamy się po post-punkowych brzmieniach i przechodzimy w nostalgiczne rejestry alt-rocka. Zaczynamy od bicia serca:
„Czy ktoś dowie się, co to za słowo, które sprawia, że świat się kręci? Bo myślałem, że to „miłość”. Ale niektórzy mówią, że to musi być „wybór”. Przeczytałem to w jakiejś książce.”
Ta książka to oczywiście „Ulisses”, którą gitarzysta Carlos O’Connell czytał swojej córce na głos. W tej piosence urzeka mnie szczerość, spokój i znaczenie. Jest to historia o tym, aby zachowywać czujność w życiu, aby nie dać się zwieść i przy tym nie zatracić siebie. I takie właśnie było moje lato.
Asia Sztanka
Lady Gaga i Bruno Mars – Die with a Smile
Czy jest na świecie osoba, która nigdy nie słyszała hitów Bad Romance lub Talking to the Moon? Myślę, że odpowiedź na to pytanie jest prosta i brzmi nie. Wracając wspomnieniami do czasów mojego dzieciństwa, pamiętam że wielokrotnie mogłam usłyszeć twórczość Lady Gagi i Bruno Mars’a w stacjach radiowych. Dorastając ich muzyka towarzyszyła mi w różnych erach mojego życia, aż doczekałam się wspólnej współpracy. Po pierwszym odsłuchu Die with a Smile wiedziałam, że zagości ona na mojej playliście na dłuższy czas. Dwóch wielkich twórców połączyło swoje siły i stworzyło romantyczną balladę, która swoim brzmieniem sprawia, iż słuchacz rozpływa się w sensualny rytm tego hitu. Tekst opowiada o wielkiej miłości i idealnie wpasowuje się w klimat, który artyści pragnęli oddać. Odtwarzając tę piosenkę podczas nocnej podróży poczułam pewną nostalgię i z przyjemnością włączałam ją na nowo, aby umiliła mi czas jazdy. Ta kolaboracja spełniła jedno z moich odległych marzeń, kiedy pragnęłam usłyszeć Lady Gagę i Bruno Mars’a we wspólnym utworze i sprawiła, że mogę ,,umrzeć z uśmiechem’’ tak, jak to nosi tytuł mojej piosenki lata 2024.
Sandra Ględa
The Smile – Teleharmonic
„Will I make the morning? I don’t know” – deklamuje Thom Yorke na sam początek Teleharmonic. Towarzyszy mu jedynie kilka warstw chłodno brzmiących syntezatorów i stonowana perkusja Toma Skinnera. Już chwilę później liryczne napięcie i niepewność osiągają zenitu. „Where are you taking me?” – pada pytanie. Znikąd pojawiają się chór i bas, później flety, i do końca pięciominutowego utworu unosimy się już na tafli sonicznego oceanu.
Gdy pierwszy raz przesłuchiwałam album Wall of Eyes formacji The Smile, wydanego w styczniu bieżącego roku, utwór ten w dziwny sposób zbił mnie z tropu. Odtwarzałam go w kółko kilka, kilkanaście nawet razy, próbując zachować skupienie i ogarnąć cały jego krajobraz dźwięków. Miałam wrażenie, że jeśli umknie mi nawet najcichsza nutka, najgłębiej ukryta harmonia, to krucha relacja pomiędzy mną a muzyką ulegnie zerwaniu. W taki sposób nurt wcześniej wspomnianego oceanu porwał mnie na całe lato – i nie puścił aż do tej pory. Teleharmonic nie jest może piosenką lata do drinka z palemką i pełnego słońca na plaży – jest piosenką cichej letniej nocy, zmroku zapadającego nad szumiącymi falami, kojącej chłodnej bryzy. I mimo że do drzwi puka już październik, to mnie nadal towarzyszyć będzie teleharmonia.
Ola Wilk
Denzel Curry – ULTRA SHXT
Od lat jestem zdania, że Denzel Curry powinien trafić do panteonu największych gwiazd hip-hopu i stać w jednej lini z artystami pokroju Kendricka Lamara czy J. Cole’a. Ma po prostu wszystko, by tak było. Konsekwentnie budowana dyskografia złożona z fantastycznych – co dla mnie bardzo ważne – zupełnie różnych stylistycznie projektów, niebanalna liryka, świetny głos, umiejętne zabawy flow, oryginalna stylówka i szacunek dla kultury, w której się wychował. Za całokształt jego działalności należy mu się wreszcie należyte docenienie, jak przysłowiowemu psu buda. Nie byłoby Denzela bez hip-hopu i – przynajmniej dla mnie – nie byłoby hip-hopu bez Denzela.
Tego lata reprezentant Florydy zaatakował niedowiarków kolejnym projektem – King of The Mischievous South vol. 2, będącym sequelem projektu wydanego 12 lat wcześniej, przez zaledwie 17-letniego wówczas Denzela. W ostatnich latach jego muzyka skręcała w spokojniejszą, bardziej refleksyjną stronę, ale powrót do korzeni – południowych, około-memphisowych brzmień, z których niegdyś słynął i odświeżenie tej stylistyki były strzałem w dziesiątkę.
Od premiery KOTMS II regularnie wracałem do całości, ale prawdziwym hymnem minionych wakacji było dla mnie ULTRA SHXT. Delikatny, lo-fiowy podkład oparty na samplu 2 Low Key, legendzie Memphis z lat. 90., chwytliwy refren, świetne zwrotki Denzela i Key Nyaty, nawinięte kultowym triplet flow Lorda Infamousa. Brzmi jak rodem wyjęte z jakiegoś niedokończonego projektu SpaceGhostPurrpa z czasów jego świetności. Wspaniały hołd dla Three Six Mafii, sceny Memphis i wreszcie, dla całej kultury hip-hop. I kolejna cegiełka w budowie najpotężniejszej rapowej dyskografii.
Miłosz Kaśnicki
Franek Warzywa & Młody Budda – Kup Warzywa (hoshii sessions)
Franek Warzywa jest dla mnie jedynym z najciekawszych artystów młodej polskiej alternatywy. Jego kawałki mieszające gatunki (tj. hyperpop, techno, czy chiptune) oraz osobliwe tematy (tj. grzybobrania, ziemniaki i zakupy w warzywniaku) wyróżniają go na scenie melancholijnych wykonawców. Kulminacją mojej fascynacji stała się rearanżacja utworu Kup Warzywa, którą nagrał w ramach Hoshii Sessions. W tej wersji Franka wspierał jazzowy zespół instrumentalny, łączący elementy hip-hopu, popu i muzyki elektronicznej. Elektroniczna muzyka Franka, która dotąd była ekscentryczna i pełna energii, dzięki żywym instrumentom została tu zinterpretowana w sposób bardziej akustyczny i organiczny.
Moment, w którym saksofon wchodzi w dialog z resztą instrumentów, jest jak nagłe otwarcie nowych drzwi do utworu – wszystko staje się bardziej intensywne, pełniejsze. To brzmienie tłoczyło w sobie coś z prastarej, jazzowej duszy, która wciąga słuchacza w wir emocji, a jednocześnie było na wskroś nowoczesne, doskonale wpasowane w hybrydową estetykę tego projektu. Wydawało się, że saksofon nadaje utworowi oddechu – coś jak tchnienie życia, które podnosi go z poziomu prostego, zabawnego kawałka o warzywach na zupełnie inny poziom artystycznej ekspresji.
Kup Warzywa opowiadając o codziennych, pozornie banalnych sprawach – o wyścigu na targu, satysfakcji z udanych zakupów oraz radości z idealnego pomidora, pora czy marchewki dla mnie stał się czymś więcej – był jak zastrzyk energii, który wielokrotnie towarzyszył mi podczas kilku godzinnych spacerów nad morzem. Trudno mi nawet zliczyć, ile razy w tym czasie przesłuchałem go w pętli.
Jakub Purgat
Marina Satti – STIN IYIA MAS
STIN IYIA MAS łączy w sobie wszystko czego oczekiwałbym od piosenki lata: ulotność, ciepło, taneczność, ale też swego rodzaju przestrzeń do refleksji, którą udostępnia nieprzytłaczająca aranżacja. Za każdym razem kiedy słucham tego utworu, mam wrażenie, jakby lato miało przyjść do nas ponownie za chwilę, a jednocześnie odczuwam tęsknotę za rokiem, który nieubłaganie zbliża się do końca. Przypominają mi się wszystkie spotkania z przyjaciółmi, tak samo jak spotkania z ludźmi, których już nigdy więcej nie widziałem. A to wszystko okraszone dozą taneczności, która wybija się od samego początku, słysząc samplowany beatbox, kojarzony z brazylijską elektroniką od lat. Reggaetonowe i mahragantowe sekcje sprawiają natomiast, że czuje się jakbym był na idealnym greckim weselu. Nie wspominając o Marinie Satti, która uzupełnia to wszystko w taki sposób, że brzmienie które wykreowała jest tym, które było pisane jej od zawsze. Łatwość, z jaką przychodzi jej tworzenie melodii, zostawiając miejsce na podkład, cały czas mnie zaskakuje i idealnie wpasowuje się w melancholijny nastrój lata. Bo tak jak w życiu, trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić i pozwolić by życie potoczyło się swoim własnym nurtem. STIN IYIA MAS to idealny przykład, że nie musimy tylko czerpać z nowości, możemy do nich dodać kulturę, w której obcujemy, by stworzyć coś unikalnego. I tak jak lato jest okresem spoglądania w przeszłość, tak teraz myśląc o przyszłości, chciałbym, aby takich utworów było jak najwięcej w muzyce popularnej.
Piotr Supryn
Jane Remover – Flash in the Pan
Czas mknie; to lato trwało raczej 3 tygodnie niż 3 miesiące, ale zagięcia czasoprzestrzeni nie przeszkadzają w łapaniu i nadrabianiu doświadczeń. Nostalgia za prostszymi czasami łapie w szpony chyba wszystkich wchodzących w poważne dorosłe życie. W świecie muzyki objawia się to kawałkami Nelly Furtado na każdej imprezie i rozmowami o tym, jak to Timbaland był najlepszym producentem w historii popu. Lata dwutysięczne pozostawiły niepodważalny ślad w historii muzyki popularnej, ale zamiast męczyć te same kawałki, bardziej interesujące są dla mnie dzisiejsze reinterpretacje tych trendów. Rockowe gitary, romantyczne R&B, mieszanki elektroniki i rapu, to wszystko jest na tegorocznym singlu Jane Remover.
Jedna z najszybciej rozwijających się artystek tej dekady proponuje na Flash in the Pan wakacyjną kapsułkę o ulotnym romansie (albo o marzeniu o romansie) w jednej z najlepiej wyprodukowanych piosenek roku. Drillowe rytmy i przytłumione gitary towarzyszą tekstowi wypełnionym rapowymi linijkami, który mógłby powstać tylko w 2024 roku. Całość brzmi jednocześnie jak dopracowane studyjne dzieło oraz DJ-owska improwizacja na plaży. Główne miejsce na podium zajmuje jednak zabójczo dobry refren, który mimo swojej instrumentalnej intensywności znajduje balans. Melodycznie jest to T.L.C., ale muzycznie żyje w erze Drake’a. Co jest tu jednak wyjątkowo świeże, to mordercza pewność siebie. Przy ostatnim refrenie rapowo-popowy kawałek zmienia się w agresywny alt-rock i shoegaze. Słońce zachodzi i zaciskamy zęby, że się nie udało z tą osobą, albo że lato się kończy. W każdym razie jest słodko-gorzko.
Ania Gil