Linkin Park wraca na scenę po siedmiu latach z nową wokalistką. Ogromna trasa koncertowa oraz najnowsze wydawnictwo dokładnie sprawdzą, czy jest jeszcze dla nich miejsce na szczycie zespołów muzycznych. Dla fanów to również pewien test szczerości.
Linkin Park powstaje z popiołów
Zespół, który powstał ponad 20 lat temu w Kalifornii, musiał zawiesić swoją działalność w 2017 roku ze względu na tragiczną śmierć wokalisty, legendy — Chestera Benningtona. Od tego czasu rockowe, jak i metalowe społeczeństwo pogrążyło się w żałobie. Nie jest to dziwne, gdy w jednym roku świat traci dwóch wspaniałych wokalistów w tak smutnych okolicznościach. Mowa tu również o przyjacielu Chestera — Chrisie Cornellu. Obaj śpiewali o ogromnie ciężkich momentach w życiu, w szczególności walce z depresją. Moim zdaniem właśnie to najbardziej zasmuciło wszystkich, że osoby, które uratowały, wsparły tak wiele ludzi na świecie, nie dały rady ocalić samych siebie. Ze względu na te okoliczności wpływ dorobku Linkin Park z czasów Chestera Benningtona jest jeszcze większy. Potrafi wywołać u słuchacza niewyobrażalną nostalgię.
Cały zespół z wyjątkiem perkusisty — Roba Bourdona (jego miejsce zajął Colin Brittain) postanowił powrócić na scenę we wrześniu tego roku. Na miejscu Chestera pojawiła się Emily Armstrong, prezentując podczas koncertu pierwszy singiel i zapowiadając przy tym nowy album, który został opisany jako ich nowy początek. Koncerty zostały oparte na starej dyskografii Linkin Park, rozpalając ponownie ogień w sercach fanów. Oczywiście wprowadzenie Emily na miejsce legendarnego wokalisty nie obyło się bez kontrowersji. Osobiście nie zamierzam opisywać tego, było na tyle głośno o nich, że każdy, kto jest ciekawy, może znaleźć informacje w internecie i wyciągnąć swoje własne wnioski. From Zero to niewyobrażalnie ważna premiera dla świata muzyki, w której trzeba wiele czynników wziąć pod uwagę i te wszystkie aspekty podsumuję na sam koniec. A znaczenie tego krążka potwierdzają wyniki sprzedażowe ostatnich koncertów oraz rozmach nadchodzącej trasy, która rozpocznie się pod koniec stycznia 2025 roku.
Zróbmy to od zera
From Zero to dla Linkin Park album koncepcyjny oznaczający nowy początek. Sam zespół zaczynał w 1996 roku od nazwy Xero, więc już to sugeruje słuchaczom odrodzenie. Na starcie warto zwrócić uwagę na to, czy osoba zajmująca miejsce Chestera może sprostać oczekiwaniom fanów. Myślę, że raczej każdy, kto słuchał i lubił Linkin Park, będzie miał pewien niedosyt. Nie dlatego, że Emily nie ma talentu. Każdy słysząc jej covery podczas koncertów, czy też najnowszy album zdaje sobie sprawę, że mówiąc takie słowa, mógłby mocno się zbłaźnić. Tutaj mam na myśli nierozerwalną więź pomiędzy głosem zmarłego wokalisty a piosenkami, które dla fanów mają szczególne znaczenie. Styl śpiewu Emily jest bardziej agresywny i surowy. Przez to przy krzykach w starych piosenkach nie odczuwałem tego ciepła, które przekazywał swoim głosem Chester. Z tego powodu bardzo liczyłem na rozpoczynającą się nową erę dyskografii Linkin Parku. Pozostaje tylko jedno pytanie, czy z popiołu, z którego odrodziła się legenda muzyki alternatywnej, powstał feniks czy pozostał tylko duszący pył?
Sam początek From Zero zaczyna się dość zaskakująco i niestety piszę to w negatywnym świetle. Intro trwa dwadzieścia sekund ma na początku proste chórki z jakiegoś najtańszego samplera plus mówione wstawki, które też są (przynajmniej u mnie) źle dopasowane w czasie i nachodzą na kolejny utwór, nie tworząc dobrego intra, tylko, które rujnuje dźwiękowo rozpoczęcie drugiej pozycji The Emptiness Machine. Moja narzekająca dusza oraz wewnętrzny sprzeciw wobec braku Chestera zostały zaspokojone. Album w takim razie polecam rozpocząć od właśnie tego utworu, na pewno ma lepsze intro. W takim razie jak jeden z największych hitów rockowych tego roku daje sobie radę na płycie? Gdy pierwszy raz go usłyszałem, od razu wróciły mi wspomnienia z Living Things (2012) oraz Minutes To Midnight (2007). Do albumu zostaliśmy zaproszeni przez spokojny, trochę zrezygnowany (nie bez powodu) wokal Mike Shinody w sposób podobny do Castle of Glass. Przed pierwszą minutą utworu otrzymujemy typowy nostalgiczny riff, po czym w drugiej zwrotce pojawia się wokal Emily, przedstawiając cykliczny wzór destrukcyjnego zachowania lub związku skazanego na porażkę. Utwór jest w dużej mierze generyczny, jednak zalicza czasami zabawę dynamiką szczególnie podczas mostu, w którym słyszymy słowa trafiające do każdego: „Chciałem tylko być częścią czegoś”. Sam utwór jest nie tylko pewnym wyznaniem wykonawców, ale również utwierdzeniem fanów w tym, że dalej chcą, aby przekaz rezonował z publiką. Linkin Park tym utworem przedstawia, jak łatwo jest wpaść w cykl współczesnego życia zawodowego, ale również podaje remedium w postaci patrzenia poza oczekiwania społeczne i skupienia się na tym, co dla nas jest autentyczne. W taki sposób znajdziemy prawdziwe spełnienie.
Echa przeszłości, dźwięki przyszłości
Nawiązania do starszych albumów są nieodłączną częścią From Zero, jednakże Linkin Park reklamuje się tym, że to nowy start i początek czegoś świeżego. Miarowa rytmika wprowadza nas w pulsujący trzeci utwór pt.: Cut the Bridge. Potężne riffy przerywane glitchami, bas napędzający rytmikę z ciasną perkusją nadają surowej oraz chropowatej struktury, która może zahipnotyzować słuchacza. Jest to pewien elektroniczny rozkwit na fundamentach rocka (z pewnym puszczeniem oczka do The Hunting Party (2014) połączonego z Bleed It Out). Tak, myślę, że każdy utwór z tego albumu można przypasować do brzmień z przeszłości Linkin Parku. Jednak to nie oznacza, że brak mu innowacji, dla samego zespołu czy też muzyki popularnej, dzieje się tu niemało. Mamy do czynienia z ciekawymi brzmieniem instrumentów, które płynnie łączą się z rapem Mike’a. To wszystko jest w cudowny sposób zanurzone w brzmienie syntezatorów smyczkowych. A do tego mamy do czynienia z naprawdę dobrym występem Emily Armstrong. Wokalistka dominuje przedrefreny oraz refreny nadając emocjonalnej nostalgii utworowi, który koncentruje się wokół zniszczenia toksycznego związku i wynikającego z niego emocjonalnego zamieszania. Sam tekst, niestety co do poruszanego tematu jest żenujący, jednak sama strona brzmieniowa nadrabia i ratuje utwór, intrygując dźwiękami. Jest to potwierdzenie obiecującej przyszłości Linkin Parku z wokalem Emily na czele.
Czwarty utwór to singiel, który rozpalił ogień w sercach fanów brzmień z Meteory (2004) czy też Hybrid Theory (2001). Dodatkowo ożywił środowisko graczy, będąc motywem przewodnim Mistrzostw Świata w League of Legends 2024. Przy okazji pojawi się w ścieżce dźwiękowej do drugiego sezonu serialu Arcane. Poruszenie ze strony fanów nie jest dziwne, można wręcz powiedzieć, że jest to stary Linkin Park z nowym głosem. Wydaję mi się, że jeśli nie słyszałbym tego utworu i dopiero go odtworzył czterdzieści lat później, to od razu wiedziałbym, że to ten zespół. Mike’owi i spółce udało się osiągnąć legendarne brzmienie, a Emily przed drugą minutą poszła zmierzyć się z tytanem, czyli utworem Given Up z 2007 roku, gdzie Chester wydobył z siebie 17-sekundowy krzyk. Nowa wokalistka prawie dorównała legendarnemu tenorowi, prezentując 15-sekundowy wrzask podczas wykonywania Heavy Is The Crown, składając tym samym hołd zmarłemu liderowi. Cały utwór jest energiczny od samego początku, oferując nostalgiczne brzmienie i wyśmienite przeplatanie rocka z rapem. Wszystko to zapakowane w hymniczne brzmienie, które wraz z tekstem oferuje słuchaczowi oczyszczenie dla zmagających się z egzystencją. Wszystko świetnie, ale czy to nie miał być nowy start? Dla mnie osobiście cudownie usłyszeć znowu ikoniczne brzmienie, tylko czy jest na to miejsce, kiedy tak lawiruje się pomiędzy przeróżnymi stylami?
Harmonia chaosu i ukojenia
Od piątej pozycji można zauważyć pewną zależność: chwila spokoju, po której następuje wybuch niepohamowanej agresji. Po ikonicznym brzmieniu Heavy Is The Crown Linkin Park serwuję nam wręcz balladę. Sam utwór jest wielowarstwowy z subtelnymi elementami np. ambientowym tłem. Ogólna atmosfera Over Each Other ma wydźwięk ciemny, introspekcyjny z lekkimi promykami nadziei. Sama instrumentacja utworu narasta i opada, co doskonale podkreśla znaczenie tekstu, który opisuje walkę o utrzymanie związku. Struktura harmoniczna w postaci przeplatania się submedianty z toniką mollową nadaje refrenowi motywu nadzei. To tylko jeden z przykładów. Linkin Park z pozoru, nudnym utworem na tle innych pozycji w prosty, ale jakże skuteczny sposób przedstawił te przypływy i odpływy podczas walki o relację z osobą dla nas ważną. Dodatkowo przewijający się sample tykającego czasu dał mi wiele do myślenia. Over Each Other potwierdza eklektyczność zespołu i zapewnia im możliwość zabawy stylami w przyszłości. Mnie osobiście taki pomysł odpowiada, dla każdego po trochę w albumie. Brzmi sprawiedliwie. Czasem jednak można się zgubić w tym i podczas outra utworu Mike ze studia pyta Emily: „Can you get your screaming pants on?” psując przy okazji melancholijny wydźwięk piątej pozycji.
Nie da się jednak odmówić Mike’owi, że nie ostrzegał. Casualty nie bierze jeńców i to dosłownie na każdej płaszczyźnie. Najkrótszy utwór na płycie, przepełniony jest hałasem i agresją od obojga wokalistów. Mike rapuje mocnym, chrapliwym głosem a Emily przypomniała sobie swoje występy w poprzednim zespole Dead Sara. Zaserwowała nam niepohamowany ryk przez ponad dwie minuty, pomagając przy tym każdemu, kto próbuje się uwolnić spod jarzma manipulacji. Wokalistka wprost nawołuje słuchaczy do zerwania kajdan ofiary i w końcu przejęcia kontroli nad samym sobą. Cały utwór dzięki głównemu duetowi wspartemu przez rozszarpane riffy od Brada oraz Dave’a pozwala uchwycić triumfalny krajobraz hardcore punku. Jest to jeden z intensywniejszych utworów w dorobku Linkin Park, z którego każdy wieloletni fan powinien być zadowolony, jeśli tylko nie usłyszy taniej ciężkości i na siłę napisanych gitar wraz z generyczną i nudną perkusją. Szkoda, bo przekaz warty uwagi.
Wisienki na torcie
Muszę przyznać, że nie spodziewałem się dark, industrial popu z rapem Mike’a Shinody z efektami wyciągniętymi rodem z jego solowego albumu Post Traumatic (2018). Dodatkowo Emily balansuje pomiędzy swoim delikatnym wokalem a przytłumionym krzykiem na refrenach, co dodaje odczucia pochłonięcia twojego ciała poprzez czarną dziurę. Teraz już bez przekąsu mogę powiedzieć, że jest to jeden z najciekawszych utworów na tej płycie. Posiada własne ja i zahacza jedynie lekko o nastrój A Thousand Suns (2010), który moim zdaniem jest mocno niedocenionym albumem. Szczególnie podkreśla umiejętności miksu, masteringu i produkcji od Joe Hahn’a oraz Mike’a. Eksperymentalność Overflow wylewa się podczas każdej chwili utworu. Wymiany dynamiki pomiędzy wokalistami dodają kolejnego smaczku już i tak wyśmienicie smakującej muzycznej uczcie. Jeśli tylko macie możliwość włączenia sobie wizualizacji w głowie, to po prostu zamknijcie oczy i delektujcie się nią. Jednak ostrożnie, tekst ma pesymistyczny wydźwięk.
I ponownie trzymając się schematu, ósmy utwór powraca z dużą dawką energii. Ofiaruje przy tym słuchaczom jeden z najlepszych riffów gitarowych w całej ich dyskografii. Two Faced jest bardzo chwytliwą piosenką, która zaczyna się od przesterowanych dźwięków klawiszy. To tylko przykrywka, nadchodzący lekki scratching z gitarą tłumiącą struny prowadzi do niepohamowanego szarpana strun z czasów Hybrid Theory oraz Meteory. Po wybuchu ogromnych ilości energii muzycy zaznaczają swoją ponowną obecność w świecie ciężkich brzmień. Pojawia się rytmiczne flow Mike’a przy rapowanej zwrotce. Jedynie co jej według mnie brakuje to szczypty agresji z np. Points of Authority. Z wyjątkiem tego mamy do czynienia ze starym dobrym Linkin Parkiem. Scratch solo od Mr. Hahna rozbiło dla mnie bank i znalazłem się w siódmym niebie. Ten moment i breakdown przywodzi na myśl One Step Closer z dodatkiem A Place for My Head. Jest to obowiązkowa pozycja dla fanów zespołu z Kalifornii, która już po pierwszym refrenie utkwi wam w głowie. Jest to kolejny utwór pochylający się nad problemem, jakim jest manipulacja ze strony najbliższej osoby. Przez cały czas toniemy w chaosie, ale ponownie pojawia się outro, które można dwojako interpretować.
Oznaczenie kierunku
Dziewiąta pozycja Stained zaczyna mnie utwierdzać w fakcie, że mocnymi utworami oraz podobnymi brzmieniami do ich poprzednich płyt chcą tylko zrobić ukłon wobec fanów. Co oznacza, że już kolejne wydania będą bardziej podążać tropem Overflow, Over Each Other czy też właśnie omawianego utworu. Podąża to w stronę elektronicznego rocka, który powoli buduje się i nabiera dynamiki. Początek stanowią mroczne bębny, kolejno atmosferyczne nadające głębi syntezatory aż po marzycielskie riffy gitarowe w refrenie. Stained zawiera osobiste, jak i w pełni uniwersalne przesłanie, że nasze wybory mają trwały wpływ. Odkupienie tych złych wymaga zrozumienia wyrządzonej krzywdy i wzięcia odpowiedzialności za swoje czyny.
Co do ścieżki, którą Linkin Park może obrać w przyszłości, to zdaje się, że ten moment na płycie From Zero nie nadejdzie. Dziesiąty utwór IGYEIH powraca z brzmieniem, które większości fanom przypadnie do gustu. Emily i spółka przyśpieszają tętno u słuchacza przed finałowym akordem, zagłuszając oskarżycielskimi krzykami wydźwięk wcześniejszej pozycji. Jest to bez dwóch zdań kolejny banger z bardziej melodycznymi riffami niż w Two Faced. Jednak ma nałożony zbyt denerwujący efekt podczas jej krzyku w repetytywnym breakdownie. Cieszę się niezmiernie, że ten utwór kompletnie nie przygotował mnie na to, co zostawili dla nas twórcy na zakończenie.
Ostatnim utworem zamykającym prawie 32-minutowy album From Zero jest Good Things Go, który stał się moim ulubionym z tej płyty. Kto by pomyślał, że wybiorę pop-rockowy utwór spośród takiej listy, która zawiera pozycje: Heavy Is The Crown czy Two Faced. Może się starzeję i potrzebuję czegoś spokojnego? Możliwe, że coś w tym jest. Utwór trwa przez dłuższy czas w spokojnym klimacie z przyspieszeniem podczas mostu. Najbardziej jednak ujęły mnie riffy gitarowe, czułem tu troszkę post-rockowe naleciałości i może dlatego tak zagościł w moim sercu. Linkin Park bawi się ponownie zmianami głośności pomiędzy poszczególnymi partiami utworów. Forma jest dosyć prosta, jednak most oraz powrotna droga do motywu na sam koniec wyróżniają się na tle tej prostoty. Emily pod koniec wspina się na coraz wyższe partie dźwiękowe, aby cofnąć się do niższych partii. Po zakończeniu albumu jej głos dalej rezonuje nam w głowie. Co tu wiele mówić, kolejny utwór w mniej lubianym stylu a rozkłada na łopatki. Tekst również dobry, jak i warstwa melodyczna. Da się w nim wyczuć wewnętrzny chaos, poczucie winy i chęć samorozgrzeszenia. Na pierwszym planie jednak maluje się obraz bliskiej osoby oraz wdzięczność dla niej za to, że trwa z nami mimo trudności. Pięknie podsumowany przekaz całego albumu. Utwór dodatkowo ostatnimi dźwiękami zaprasza nas na ponowny odsłuch, nadając tym sam więcej sensu intrze albumu. Dziękuję za to.
Intrygujący powrót
Pora odpowiedzieć na pytanie z początku, czy sekstet z nową wokalistką po siedmiu latach odrodził się jako feniks, czy tylko nam się zdawało, że coś się porusza w tym popiele? Nie jest to najlepsze wydawnictwo od Linkin Park. From Zero jednak jest dobrą płytą, która oferuje bardzo zróżnicowane brzmienie i myślę, że każdy, kto słuchał kiedyś tego zespołu znajdzie coś dla siebie. Zaznaczam, że Linkin Park od płyty A Thousand Suns dla większości nie potrafił osiągnąć takiego efektu. Jeśli ktoś ominął ich brzmienia lub po prostu oceni czysto artystyczną formę albumu, zobaczy ich świetlaną przyszłość. Pod względem muzycznym mam naprawdę mało do zarzucenia From Zero. Jest to album, który w dużej mierze nie zaskakuje, jednak należycie potrafi dawkować dopaminę słuchaczowi. Mike wraz z innymi zapewnia nam dobry, nostalgiczny rollercoaster po całej ich dyskografii. Podczas słuchania From Zero nieraz da się usłyszeć, że melodycznie zespół ratuje się ze swoich mniej udanych tekstów, jak na przykład w Cut the Bridges. Nie jest to na szczęście nagminne. Dzięki temu utwór przelatuje mi bardziej w postaci instrumentalu. Mike oraz Emily świetnie zgrywają się na całym albumie, ale tylko wtedy, kiedy razem ze sobą śpiewają. Wymiany pomiędzy śpiewem a rapem nie mają takiego wpływu ani efektu, jak to było w przypadku Chestera. Jednak jest to bardzo subiektywne stwierdzenie. Jeśli chodzi o linie basowe, to nie kojarzę tak dobrego albumu w wykonaniu Dave’a, zaoferował nam interesujące i słyszalne riffy. Tak samo w przypadku Brada na gitarze, który ponownie napisał zapadające w pamięć melodie, które każdy będzie chciał grać, gdy tylko dorwie się do jakiegoś sześciostrunowca. Niestety perkusja poza niektórymi wyjątkami nie jest interesującą partią na tym albumie. Jest wręcz nudna i generyczna. Może na następnej płycie tych lepszych momentów będzie więcej.
Trzeba jednak przyznać czy to dla Colina Brittaina, czy to w szczególności dla Emily Armstrong zajęcie takich miejsc nie było łatwe i stres, niepewność mogły się pojawić, powodując pewne spadki jakości. Myślę, że Emily pokazała wielu niedowiarkom swój talent oraz że dobrze zastępuje Chestera, chociaż nie da się ich porównać. Chciałbym, żeby Emily w przyszłości odkryła przed nami swoją emocjonalną stronę (szczególnie pod postacią krzyku), czego czasem w niektórych momentach brakowało m.in.: w The Emptiness Machine, czy też Casualty. Wracając na koniec do oskarżeń wobec Emily, które są kierowane przez zagorzałych fanów i nie tylko, myślę, że Mike, Brad, Dave, Joe wiele czasu poświęcili na to, aby wybrać odpowiednią osobę i raczej nie wybraliby jej bez uprzedniego, dokładnego sprawdzenia. Wierzę również, że nie odrodzili się ze względu finansowych. Album muzycznie stoi na przyzwoitym poziomie, trasa koncertowa jest długa z ogromem wspierających zespołów. Moim zdaniem dorabianie teorii nie ma sensu, jeżeli ma wyjść jakaś bolesna prawda, to w swoim czasie dowiemy się o niej. Jeśli chcecie ich usłyszeć w Polsce, to pojawią się 5 lipca 2025 roku podczas Open’er Festival w Gdyni.
From Zero jest płytą pełną niespodzianek, w większości pozytywnych. Na pewno nieraz wrócę do niektórych utworów. Według mnie nie było to odrodzenie na miarę feniksa. To renesans z pewną pozytywnie zapowiadającą się perspektywą brzmieniową. Mam nadzieję, że Emily, zadba o mocniejsze partie. Po kilkudziesięciu odtworzeniach nowego krążka dochodzę do wniosku, że eklektyzm nawiązujący do starej dyskografii nieźle działa. Chciałbym czasem usłyszeć nostalgiczne dźwięki w kolejnych albumach. Marzenia się jednak spełniają. Przez myśl mi nie przeszło, że będę miał szansę jeszcze napisać o nowym albumie Linkin Parku. Liczę na poprawę w następnym wydawnictwie, żebym mógł w ostatnim podtytule napisać From Zero to Everything, czego z serca szczerze im życzę. Myślę, że Chester byłby dumny z nowego składu i jego dokonań. Fajnie, że wrócili w swoim własnym stylu.
Więcej recenzji muzycznych znajdziesz tutaj!